Kolejny rok, kolejna wizyta na kempingu Verdon Provence. Mieliśmy niemal równo dwanaście miesięcy, żeby się stęsknić. Czy tak się stało? Czy wypłakiwaliśmy się w poduszkę podczas długich, zimowych wieczorów, marząc o powrocie do tego naturystycznego edenu? W końcu ubiegłoroczne wpisy (klik!), (klik!) były mu nad wyraz przychylne.
Tym razem zawitaliśmy jedynie na dwie doby, a nie- jak ostatnio- na niemal dziesięć, lecz każda ze spędzonych tam chwil była tego warta. Cykady przywitały nas obłędnym brzęczeniem, jezioro skutecznie chłodziło wygrzane w słońcu nagie ciała, a przyjemna, położona odrobinę z boku parcela zapewniała wytchnienie w cieniu.
Tuż po przyjeździe przeszliśmy się nabrzeżnym szlakiem (oczywiście na golasa), który nie przestaje robić piorunującego wrażenia. Człowiek czuje się, jakby spacerował dalmatyńskim wybrzeżem: w dole błękitna, przejrzysta, krystalicznie czysta woda; poniżej ścieżki- strome, opadające do jeziora klify; zbocza zaś gęsto porastają rozmaryny i inne prowansalskie zioła, pachnąc przy tym oszałamiająco.
Tak to, niemal w mgnieniu oka- i ku naszemu nieszczęściu- czas pobytu przeminął.
Czy marzymy już o powrocie?
Zdecydowanie tak- już od momentu przekroczenia bramy wyjazdowej!