wtorek, 26 października 2010

już prawie w Domu


Zbliżamy się  już do końca relacji z naszego wypadu. Na deser pozostały Czechy- kraina taniego piwa i wąsatych mężczyzn. U południowych sąsiadów spędziliśmy kilka dni rozkoszując się wyrobami mistrzów trudniących się zamianą zboża w złocisty płyn, zwiedzając oraz popadając powoli w dosyć zaawansowaną i ostrą formę depresji.
Czechy są dla piwosza tym, czym dla muzułmanina Mekka, trzeba tam być choć raz w życiu, a najlepiej wracać co roku. My postanowiliśmy wrócić, wiec wybieramy się na kilka dni stopem.
Jutro wyjazd.

Brno

Hradec Kralove



Hronov


Tuż przy granicy z Polską znajduje się miejscowość Hronov. Nie ma tam nic specjalnego do oglądania, są za to górki i tanie knajpki. My wybraliśmy się na kilka małych wycieczek podczas których było nam dane zobaczyć....

...grzybki...

...dziwaczną roślinność...

...autentycznego, żywego żuka...

...oraz jedynego w swoim rodzaju Kozla :)


Czesi strzeżcie się, wracamy!!!

niedziela, 24 października 2010

zezowate szczęście


Austria przywitała nas nadzwyczaj pozytywnie. Tuż po przekroczeniu granicy zjechaliśmy na stację w celu zatankowania samochodu i zakupu winiety. Wysiadając z kabiny patrzę w dół, a tam leży pogniecione, sponiewierane, biedne i samotne 100 Euro, więc schylam się dyskretnie i hyc je do kieszeni (zachowując przy tym grobową minę). Po dopełnieniu formalności szczęśliwi oraz promieniujący wewnętrznym blaskiem ruszamy dalej. Lokalnymi drogami dojeżdżamy do Willach z zamiarem spędzenia tam nocy. Na miejscu okazuje się, że Austriacy może i posiadają dużo kamperów ale na pewno nie używają ich we własnym kraju- wszędzie napotykamy na zakazy. Można się zatrzymać w celu zwiedzania ale o spędzeniu nocy należy już zapomnieć. Na znaku stoi wyraźnie, od 22 do 6 rano zakaz parkowania kamperami. Sytuacja powtarza się w okolicznych miejscowościach. Miny nam trochę rzedną, więc postanawiamy zjechać na autostradę i ewentualnie przespać się na parkingu (choć na parkingach gdzie są restaurację, również znajdują się zakazy :). Jedziemy, jedziemy, aż tu nagle z tyłu samochodu dochodzi do nas huk. Patrzymy po sobie zastanawiając się o co chodzi. Samochód dalej jedzie, wydaje się jakby nic się nie stało. Postanawiamy jednak zjechać na bok i sprawdzić co i jak. W tym właśnie momencie dostrzegamy znak informujący nas, o znajdującym się nieopodal parkingu dla kamperów! (skąd wykrzyknik? Patrz wyżej). Dojeżdżamy na miejsce, oglądamy samochód, aż znajdujemy przyczynę. Oto ona.






Okazuje się, iż straciliśmy kawałek bieżnika, a okoliczna część dynda sobie wesoło. Super- myślimy sobie, ważne, że żyjemy. Pozostaje tylko zmienić koło i dalej w trasę. Wyciągamy lewarek, podkładamy pod samochód i kręcimy. Kręcimy sobie, kręcimy, aż lewar się prostuje i nie chce iść już dalej, a samochód nawet się nie uniósł. Okazuje się, że poprzedni właściciel wsadził sobie sprzęt z seicento i jeździł zadowolony po Polsce. W międzyczasie wyjęliśmy zapas, który był dosyć wiekową zimową oponą marki Uniroyal. Trzeba kupić nowe opony na tył, bo na tym zapasie to do kraju raczej nie zajedziemy, a w Austrii ceny pewnie podobne, jeśli nie niższe- stwierdzamy po naradzie. Więc ruszam na poszukiwania. Po drodze udaje mi się określić miejsce naszego pobytu. Jesteśmy w miejscowości Wolfsberg.




Po długich poszukiwaniach, zbieram się na odwagę i idę zapytać do salonu Porsche :). Językiem migowo- niemieckim wyjaśniam w czym rzecz. Miły pan z działu części dwoi się i troi. Wydzwania w różne miejsca, aż w końcu ma. Opony mogą być najwcześniej za dwa dni. Dobrze mówię, poczekamy, zostawiam 100 Euro kaucji (nic w tym dziwnego- przychodzi śmierdzący alkoholem Polak- ze stresu wypiłem piwko- gada coś w niemiecko- angielsko- migowym języku, więc lepiej mu tak do końca nie ufać) i wracam do auta. Dwa dni mijają nam na zwiedzaniu oraz łażeniu po górach. Gdy nadchodzi trzeci dzień, a nasze opony są już na miejscu, postanawiamy zmienić jednak koło, bo do serwisu kawałek, a licho nie śpi. Podłożymy coś pod lewarek i damy radę- myślimy sobie. Więc ruszamy na poszukiwania. Przydałby się jakiś kamień lub pieniek lecz jako, że jesteśmy w arcy-czystej  Austrii nie znajdujemy nic. Pozostały gazety. Unosimy trochę samochód ale dajemy sobie spokój. Lewarek może nie wytrzymać (w końcu jest z osobówki), a my mamy przecież ubezpieczenie w PZU :). Dzwonimy. Za trzecim razem udaje nam się dogadać. Miły pan mówi, że pomoc będzie do godziny maks. Po czterech godzinach przyjeżdża busem nastoletnia dziewczyna i oznajmia, że oto jest i pomoc. Nic to, ważne, że ma porządny lewarek.


Opony zmienione. Cała przygoda kosztowała nas 150 Euro, więc w sumie nie tak tragicznie. Łatwo przyszło, łatwo poszło :).







czwartek, 21 października 2010

w stonę Alp


Po wizycie w Chioggi udaliśmy się dalej na północ w stronę Wenecji, którą sobie odpuściliśmy (ile razy można patrzeć na kanały i gondole :)). Kilkadziesiąt kilometrów za rzeczoną Wenecją odbiliśmy z powrotem w stronę morza, by spędzić ostatnia noc pośród szumu fal. Dojechaliśmy do jakiegoś Lido, dostrzegliśmy parking przy plaży, cały zapełniony samochodami i kilkoma kamperami.
Więc co?
Stajemy! Ileż można spać po dziurach.
Zaparkowaliśmy i udaliśmy się na spacer nad morze oraz do miasta. Połaziliśmy. Wracamy. Kamperów nie ma, odjechały, zostało jeszcze jednak sporo innych aut.
No to co?
Siadamy i pijemy piwko.
Pijemy sobie, pijemy, a samochodów ubywa. Gdy zaczyna się robić szaro mija nas ostatni. Zostaliśmy sami, przy krańcu parkingu wielkości, bez mała- boiska piłkarskiego, albo i dwóch.
Nie pierwszyzna zresztą. Co w tym szczególnego? A no to, że po zmroku zaczynają się schodzić podejrzane typki. Chodzą dookoła nas, przystają w odległości kilku metrów i się gapią, na dodatek nie rozmawiają ze sobą. Jeden stanął na skraju lasku oddzielającego morze od parkingu i się ślepi. Świry jakieś- myślimy, szykują się na nas czy co? Chętnie byśmy odjechali, ale skłonność do wieczornego piwa nam to uniemożliwia. Gazrurka koło łóżka, gaz pod poduszkę i śpimy, co tam. Rano z kolej zaczynają się zjeżdżać całkiem porządnymi samochodami kolejni ludzie. Parkują, dzwonią, kręcą się nerwowo. Chodzą do lasku, wracają, znowu się kręcą. Kolejne świry myślimy. Jemy śniadanie i zastanawiamy się- o co biega. I dochodzimy do wniosku, że to po prostu wieczorne miejsce spotkań narkomanów oraz poranny punkt sprzedaży :) I dlatego nikt tu nie staje na noc, a co za tym idzie, my byliśmy sporą atrakcją i pewnie też powodem małego stresu dla biednych ćpaków.


Po jedzeniu zbieramy się i ruszamy w stronę Alp. Po kilku godzinach dojeżdżamy do położonej na zboczu góry miejscowości  Gemona del Friuli. Parkujemy na bezpłatnym placu w centrum i ruszamy zwiedzać. Miasteczko urocze i godne wizyty. Przy każdym zabytku tablica z informacją jak wyglądał dany obiekt po trzęsieniu ziemi. Okazuje się bowiem, że w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku miało tu miejsce dosyć duże trzęsienie ziemi, które nieomal zrównało Gemonę z poziomem gruntu. Jak widać na zdjęciach wszystkie zabytki odbudowano. Do rekonstrukcji pozostał jedynie znajdujący się na szczycie wzgórza zamek.



Tu spędziliśmy noc. Znowu samotnie, ale bardzo spokojnie.








Północne Włochy są rajem dla miłośników karawaningu. Wiadomo, darmowa woda i możliwość zrzutu ścieków. Ale to przy czym parkowaliśmy w Gemonie to już, że tak to ujmę- kosmos. Dwa źródła wody- pitna i gospodarcza. Samo- myjąca się machina do opróżniania toalety, urządzenie myjące zbiornik na brudną wodę (wtykamy końcówkę węża w odpływ i pod bardzo wysokim ciśnieniem myjemy sobie zbiornik), a na koniec naciskamy dźwignię i cały plac spłukiwany jest pod ciśnieniem. A to wszystko za darmo!!!


poniedziałek, 18 października 2010

Ach ta Chioggia....

Wirtualnej podróży ciąg dalszy. Dzisiaj zapraszamy do przepięknej Chioggi zwanej również Małą Wenecją. Miasteczko w pełni zasługuje na to określenie. Są kanały i rozpięte nad nimi urocze mostki, wąskie uliczki w których można odsapnąć od upału oraz masa zabytków. Tylko turystów dużo mniej, ale to już chyba można uznać za plus.


Była to nasza druga wizyta. W zeszłym roku popadliśmy w taki zachwyt, że powyższe zdjęcie w wersji maxi zawiesiliśmy  na ścianie w salonie.


Teraz kanał wyglądał tak. Całe szczęście, że są jeszcze inne :).


Pranie. W końcu to nie muzeum.



piątek, 15 października 2010

Rawenna


Dodajemy fotki z Rawenny. Ostanimi dniami mamy dosyc pokaźnego doła, a co za tym idzie nasze mózgi pracuja trochę wolniej i wygenerowanie jakiejkolwiek treści wiąże się z bólem w okolicach potylicy.

Wszechobecny Garibaldi- na północy kochany, na południu znienawidzony (tak piszą w przewodniku :))




środa, 13 października 2010

a Didol tylko śpi i wspomina


Zostaliśmy zaczarowani przez naszą piękną ojczyznę. Nic się nie chce, nawet robić wpisów. Zimno, szaro i ponuro, do tego wolny internet i mieszkanie z rodzicami (których serdecznie pozdrawiamy- bardzo dobrze nam się z Wami żyje :)). Kombinujemy gdzie by tu się podziać podczas nadchodzącej zimy. Oszczędności jeszcze mamy, mieszkanie się wynajmuję, więc z głodu nie pomrzemy. Ale spędzając tyle czasu w domu  można zwariować. Szukamy jakiegoś zajęcia za granicą, najlepiej w Egipcie :).
Póki co- zdjęcia z Rimini i kościoła w Classe. Rimini kojarzy się głównie jako miejsce słynące z szerokich plaż i miasto wakacyjne. Jest tam jednak jeszcze wiele innych ciekawych miejsc oraz masa zabytków. Warto zrezygnować z wylegiwania się na piasku i trochę połazić. Classe natomiast to miasto/wioska tuż przed Ravenną. Nie ma tam nic oprócz widocznego na zdjęciach kościoła z VII wieku wpisanego na listę UNESCO. Przejeżdżaliśmy tamtędy już w zeszłym roku, ale nie zawitaliśmy na zwiedzanie (śpieszno nam było do Lido di Dante i kempingu dla naturystów. A tfu- zboczeńcy! :)). Błąd naprawiliśmy teraz i było warto.