Od rana nie szło
nam znalezienie odpowiedniej plaży. A to nie było gdzie zaparkować, a to
ludzie jacyś dziwni, a to tłum tekstylnych zajmował coraz więcej
miejsca... W końcu postanowiliśmy ruszyć w dzicz, niemal na sam koniec
wyspy Brač. Początkowo dobra asfaltowa droga zaczęła przechodzić w coraz
węższą, szutrową dróżkę, a my z każdym kolejnym wybojem coraz poważniej
zastanawialiśmy się nad słusznością naszej decyzji. Brnęliśmy jednak
dalej.
Aż dotarliśmy na miejsce. Stanęliśmy na wąskim poboczu i
ruszyliśmy stromym, zarośniętym szlakiem w dół zbocza. Czy tam w ogóle
jest plaża warta odwiedzenia, czy są nadzy ludzie, czy da się położyć w
spokoju? A może to tylko kupa wielkich kamieni i śmieci? Z takimi
myślami w głowach dotarliśmy na dół, do... Raju.
Piękna, dzika,
wyściełana drobnymi kamyczkami przechodzącymi w piasek plaża rozłożyła
przed nami swe szerokie ramiona. Spokój, zero śmieci i tylko jedna
naturystyczna para – ideał. I ten widok: śmigające w oddali łodzie oraz
wynurzająca się z morza naprzeciw wyspa Hvar. Cudo.
Łagodne zejście do
wody, niemal brak jeżowców, górujące nad całością klify z umieszczoną w
nich, majestatyczną jaskinią – czego się tu czepić? W sumie to Eden,
jedyny mankament jest taki, że tuż pod plażą wychodzi z morza linia
wysokiego napięcia i zmierza do znajdującej się z tyłu stacji
transformatorowej. Lecz czy kilka tysięcy volt pod nogami to
jakiekolwiek źródło stresu?