poniedziałek, 8 listopada 2010

Wiosna tuż, tuż... co z tego, że po drodze jeszcze jesień i zima


Zbliża się wiosna (co to jest pół roku- trzeba myśleć pozytywnie), a z nią nadciąga dzień wyjazdu. Jako, że jesteśmy bezrobotnymi rentierami, zastanawiamy się nad możliwością zarobkowania. Podczas siedzenia w domu staramy się nabrać niezbędnych umiejętności. Pięć godzin przed telewizorem to niezła praktyka :)

czwartek, 4 listopada 2010

Liberec



Do Czechów trzeba umieć podejść. Gdy prezentujemy roszczeniową postawę oraz zaciętą minę- odpowiadają nam tym samym. Stąd też biorą się negatywne opinie o naszych południowych sąsiadach. Wystarczy jednak uśmiech, życzliwa postawa i chęć wzajemnego zrozumienia, a miłośnik piwa i knedlików zamienia się w chcącego pomóc, życzliwego człowieka. Czesi to tacy europejscy południowcy, nieopatrznie rzuceni do tej zimniejszej części kontynentu.

No ale do rzeczy, miało być o Libercu. No to za Wikipedią: "Liberec leży zaledwie 10 kilometrów od Polskiej granicy i jest szóstym co do wielkości miastem Czech". Od siebie można dodać, że położony jest u stóp gór izerskich i stanowi doskonałą bazę do wypadów w góry, zarówno na pieszą eksplorację, jak i zimowe szaleństwa na jednej, bądź dwóch deskach. Po męczącym dniu można się wybrać do jednego z dwóch aquaparków lub po prostu na czeskie piwo, które na dodatek jest co najmniej dwukrotnie tańsze niż w naszym jakże "przyjaznym państwie".


Proszę się dokładnie przyjrzeć powyższemu zdjęciu.
Bliżej, jeszcze bliżej.
I co?
Tak, tak, nie mylicie się, w tej budce siedzi najprawdziwszy golas :)
Nie wiemy o co chodzi, musi to być jakaś forma "artystycznego wyrazu". Jedno jest pewne. W środku miasta, na platformie znajdującej się pośrodku jeziora otoczonego parkiem, mieszka sobie ten oto pan (nie tylko siedzi wewnątrz, oddał również, ku uciesze przechodniów, dwa popisowe skoki do nie najcieplejszej już chyba wody). Dookoła spacerują ludzie, bawią się dzieci i nie widać jakiegoś szczególnego zainteresowania czy zgorszenia. Pełna tolerancja- chce sobie siedzieć i marznąć- jego sprawa. Za to również coraz bardziej lubimy Czechów.



Neogotycki ratusz.




Symbol miasta, słynna wieża w której znajduje się restauracja i hotel. Jak widać można wjechać tam kolejką gondolową (oraz samochodem, w końcu gość nie będzie się drapał). My wybraliśmy trasę na wprost. Nie było lekko.


Na szczycie z wypasionych samochodów, w równie wypasionych ciuchach do wspinaczki górskiej, wysiadali głodni trekkingu turyści, by zrobić sobie zdjęcie przy wieży.



A ta pani co? W trampkach?



W oczekiwaniu na pociąg. Stopem do Pragi- 3 godziny. Za to droga powrotna, czterema pociągami i dwoma autobusami- 7. Ale za to jakie widoki. Linia kolejowa najpierw pnie się pod górę, by potem wieść górskimi szczytami, tunelami oraz wąskimi parowami. I co jest lepsze? Wiadomo- KAMPER! :)

poniedziałek, 1 listopada 2010

Krátký výlet do krásné stopování v Praze a podhorských Liberec


Wróciliśmy. Bilans wycieczki to mnóstwo zdjęć, kilka centymetrów więcej w pasie i złamany ząb. Dwa dni spędziliśmy w Pradze, a dwa kolejne w Libercu. Dziś krótka, fotograficzna relacja ze stolicy.
Do Pragi udało się nam dojechać jednym samochodem. Zabraliśmy się z miłym panem, który udawał się tam służbowo. Po trzech godzinach jazdy byliśmy na miejscu.


Kolejne dwie szukaliśmy naszego hotelu :). Trzygwiazdkowy hotel Vitkov kosztował nas około 40 zł za osobę/noc ze śniadaniem. Niewtajemniczonym polecamy stronę www.booking.com.


Nie ma co rozpisywać się o urokach praskiej starówki. Jest ogromna, pełna zabytków i bardzo urokliwa.










wtorek, 26 października 2010

już prawie w Domu


Zbliżamy się  już do końca relacji z naszego wypadu. Na deser pozostały Czechy- kraina taniego piwa i wąsatych mężczyzn. U południowych sąsiadów spędziliśmy kilka dni rozkoszując się wyrobami mistrzów trudniących się zamianą zboża w złocisty płyn, zwiedzając oraz popadając powoli w dosyć zaawansowaną i ostrą formę depresji.
Czechy są dla piwosza tym, czym dla muzułmanina Mekka, trzeba tam być choć raz w życiu, a najlepiej wracać co roku. My postanowiliśmy wrócić, wiec wybieramy się na kilka dni stopem.
Jutro wyjazd.

Brno

Hradec Kralove



Hronov


Tuż przy granicy z Polską znajduje się miejscowość Hronov. Nie ma tam nic specjalnego do oglądania, są za to górki i tanie knajpki. My wybraliśmy się na kilka małych wycieczek podczas których było nam dane zobaczyć....

...grzybki...

...dziwaczną roślinność...

...autentycznego, żywego żuka...

...oraz jedynego w swoim rodzaju Kozla :)


Czesi strzeżcie się, wracamy!!!

niedziela, 24 października 2010

zezowate szczęście


Austria przywitała nas nadzwyczaj pozytywnie. Tuż po przekroczeniu granicy zjechaliśmy na stację w celu zatankowania samochodu i zakupu winiety. Wysiadając z kabiny patrzę w dół, a tam leży pogniecione, sponiewierane, biedne i samotne 100 Euro, więc schylam się dyskretnie i hyc je do kieszeni (zachowując przy tym grobową minę). Po dopełnieniu formalności szczęśliwi oraz promieniujący wewnętrznym blaskiem ruszamy dalej. Lokalnymi drogami dojeżdżamy do Willach z zamiarem spędzenia tam nocy. Na miejscu okazuje się, że Austriacy może i posiadają dużo kamperów ale na pewno nie używają ich we własnym kraju- wszędzie napotykamy na zakazy. Można się zatrzymać w celu zwiedzania ale o spędzeniu nocy należy już zapomnieć. Na znaku stoi wyraźnie, od 22 do 6 rano zakaz parkowania kamperami. Sytuacja powtarza się w okolicznych miejscowościach. Miny nam trochę rzedną, więc postanawiamy zjechać na autostradę i ewentualnie przespać się na parkingu (choć na parkingach gdzie są restaurację, również znajdują się zakazy :). Jedziemy, jedziemy, aż tu nagle z tyłu samochodu dochodzi do nas huk. Patrzymy po sobie zastanawiając się o co chodzi. Samochód dalej jedzie, wydaje się jakby nic się nie stało. Postanawiamy jednak zjechać na bok i sprawdzić co i jak. W tym właśnie momencie dostrzegamy znak informujący nas, o znajdującym się nieopodal parkingu dla kamperów! (skąd wykrzyknik? Patrz wyżej). Dojeżdżamy na miejsce, oglądamy samochód, aż znajdujemy przyczynę. Oto ona.






Okazuje się, iż straciliśmy kawałek bieżnika, a okoliczna część dynda sobie wesoło. Super- myślimy sobie, ważne, że żyjemy. Pozostaje tylko zmienić koło i dalej w trasę. Wyciągamy lewarek, podkładamy pod samochód i kręcimy. Kręcimy sobie, kręcimy, aż lewar się prostuje i nie chce iść już dalej, a samochód nawet się nie uniósł. Okazuje się, że poprzedni właściciel wsadził sobie sprzęt z seicento i jeździł zadowolony po Polsce. W międzyczasie wyjęliśmy zapas, który był dosyć wiekową zimową oponą marki Uniroyal. Trzeba kupić nowe opony na tył, bo na tym zapasie to do kraju raczej nie zajedziemy, a w Austrii ceny pewnie podobne, jeśli nie niższe- stwierdzamy po naradzie. Więc ruszam na poszukiwania. Po drodze udaje mi się określić miejsce naszego pobytu. Jesteśmy w miejscowości Wolfsberg.




Po długich poszukiwaniach, zbieram się na odwagę i idę zapytać do salonu Porsche :). Językiem migowo- niemieckim wyjaśniam w czym rzecz. Miły pan z działu części dwoi się i troi. Wydzwania w różne miejsca, aż w końcu ma. Opony mogą być najwcześniej za dwa dni. Dobrze mówię, poczekamy, zostawiam 100 Euro kaucji (nic w tym dziwnego- przychodzi śmierdzący alkoholem Polak- ze stresu wypiłem piwko- gada coś w niemiecko- angielsko- migowym języku, więc lepiej mu tak do końca nie ufać) i wracam do auta. Dwa dni mijają nam na zwiedzaniu oraz łażeniu po górach. Gdy nadchodzi trzeci dzień, a nasze opony są już na miejscu, postanawiamy zmienić jednak koło, bo do serwisu kawałek, a licho nie śpi. Podłożymy coś pod lewarek i damy radę- myślimy sobie. Więc ruszamy na poszukiwania. Przydałby się jakiś kamień lub pieniek lecz jako, że jesteśmy w arcy-czystej  Austrii nie znajdujemy nic. Pozostały gazety. Unosimy trochę samochód ale dajemy sobie spokój. Lewarek może nie wytrzymać (w końcu jest z osobówki), a my mamy przecież ubezpieczenie w PZU :). Dzwonimy. Za trzecim razem udaje nam się dogadać. Miły pan mówi, że pomoc będzie do godziny maks. Po czterech godzinach przyjeżdża busem nastoletnia dziewczyna i oznajmia, że oto jest i pomoc. Nic to, ważne, że ma porządny lewarek.


Opony zmienione. Cała przygoda kosztowała nas 150 Euro, więc w sumie nie tak tragicznie. Łatwo przyszło, łatwo poszło :).