Tam, w urokliwej, ulokowanej po drugiej stronie alpejskiego jeziora zwanego Walensee wioseczce Quinten czeka nasza niedola. Trud oraz znój.
By się do niej dostać, trzeba pozostawić samochód na brzegu i skorzystać z transportu wodnego, czyli łodzi. Niestety jednak usługa tragarza nie jest wliczona w cenę, więc ogół tego, co potrzebne jest nam na pobyt musimy wtargać pod górę.
Zapas jedzenia, niezbędne ubrania, czy też psie legowisko- wnieść trzeba wszystko. Niczym jacyś himalajscy Szerpowie.
Można powiedzieć, że w ramach przedpracowej rozgrzewki rozpoczynamy porządnym workoutem.
Tydzień zleciał nam z prędkością elektrycznego sekatora. Jeść, pracować, spać. Powtórz. Całe szczęście, że pogoda dopisywała i jakoby na osłodę całego tego znoju mogliśmy delektować się wspaniałym jesiennym słońcem.
W sobotę jeszcze szybki kurs na drugą stronę, ku cywilizacji, by dokonać niezbędnych na kolejny tydzień sprawunków i już jesteśmy z powrotem w naszej niemal pustelni.
Jutro kolejny dzień hartowania ciał. Powoli zaczynamy się czuć niczym zamieszkujący klasztor Szaolin mnisi. Tylko praca, skromne posiłki, a na koniec dnia medytacja. Pozostało nam jeszcze opanować kung-fu :)