środa, 18 czerwca 2025

Joga i my. My i joga. Kto i jak kogo odnalazł?

Coś, co zaczęło się jako wygibasy na dywanie, przeplatane salwami śmiechu i traktowane z lekkim lekceważeniem, z biegiem lat przerodziło się w styl życia, pasję oraz niemal trzon osobowości.

Na początku podchodziliśmy do jogi jak do ćwiczeń fizycznych. Asany miały pomóc nam w poprawie elastyczności oraz podtrzymaniu zdrowia. W pewnym wieku trzeba przecież w końcu zabrać się za siebie, żeby człowiek nie staczał się szybciej, niż wynika z metryki – w coraz szerzej rozwierające się objęcia śmierci.

Z czasem zaczęliśmy drążyć temat, wykonywać coraz bardziej wymagające asany, łączyć je w sekwencje, eksperymentować. Błądzić po omacku w odmętach filozofii. Odkrywać. Czytać o jamach i nijamach, dowiadywać się, kim był Patańdżali czy Satyananda. Kto to Iyengar i Krishnamacharya.

Że istnieje jakaś ośmiostopniowa ścieżka jogi. Że ashtanga to nie tylko dynamiczne powtarzanie pozycji. Że Bihar Joga to nie to samo, co Bikram Joga. Że istnieje szkoła północna i południowa. Czym jest medytacja i mantra. Że są różne techniki oraz style, jakieś mudry i bandhy.

Aż w końcu – aby usystematyzować ten cały chaos w głowach – zapisaliśmy się i z sukcesem ukończyliśmy dwustugodzinny kurs nauczycielski. By w jego następstwie ostatecznie stwierdzić, że nie ma już dla nas powrotu ze ścieżki jogi. Że to wszystko będzie towarzyszyć nam aż do śmierci.

Zasady moralne będą służyć zdrowiu psychicznemu, medytacja – duszy, a asany – ciału, by w połączeniu stać się po prostu naszą praktyką, naszą dyscypliną jogi. Zjednoczeniem oraz pełnią.

Przed nami zaczynający się jesienią kurs trzystugodzinny oraz świadomość, iż wciąż jesteśmy na początku ścieżki. Że jest jeszcze tyle wiedzy. Ale mamy na to przecież całe życie – a może nawet kilka kolejnych.