poniedziałek, 17 października 2022

Szanujący się piechurzy, ba, niemal himalaiści.

Jak już w poprzednim poście się rzekło, ten wyjazd zaczynamy od Italii, a konkretnie w lombardzkim Lecco. To urokliwe, położone nad jeziorem Como miasteczko, omijaliśmy do tej pory z bliżej niewyjaśnionych przyczyn, na rzecz innych okolicznych ludzkich sadyb, ze szczególnym wskazaniem na nadające miano całemu akwenowi (lub na odwrót) Como. Czas naprawić ten błąd, czy też bardziej drobne niedopatrzenie i w ramach jakże przyjemnej pokuty poszwendać się odrobinę po Lecco.
 

Starówka nie jest może jakoś nazbyt okazała, ale kilka wąziutkich uliczek daje radę zrobić niemal śródziemnomorski klimat. Do tego zamykające horyzont górzyska oraz wodna toń w której to odbijają się zabytki. Jest nastrój.

Połaziliśmy, skomplementowaliśmy uroki zabudowy oraz otaczającej ją przyrody, a następnie ruszyliśmy dalej. Serpentynami ku niebu. Zaś wyrażając się precyzyjniej, do położonego na wysokości ponad 600 m.n.p.m. pobliskiego Carenno. Tu czekało na nas mieszkanie jakiejś grającej już zapewne od dawna w karty ze ze św. Piotrem włoskiej Nonny, w którym to mieliśmy przespać dwie noce.

Po pierwszej z nich, przebudzeni wcześnie przez okoliczne koguty, którym wokalnie akompaniował osioł, ruszyliśmy zdobywać sąsiednie szczyty.

Wyelegantowani, wyposażeni w sprzęt godzien każdego szanującego się piechura, ba, niemal himalaisty (sprawiliśmy sobie szykowne kijki w Decathlonie) pieliśmy się mozolnie po kamienistym, stromym zboczu. Krok za krokiem, skała za skałą, stęk za stękiem, jęk za jękiem.

Aż oczom naszym ukazała się taka, niestety odrobinę przymglona, panorama. Uwierzcie, że w dole widać było taflę jeziora, a przy lepszej pogodzie horyzont zdobiłaby korona złożona z ośnieżonych alpejskich szczytów (Google nie kłamie).

Oto i fotograficzny dowód na to, że nasze zmagania zwieńczone były prawdziwym sukcesem. Przed Państwem pyszni się sam Monte Ocone.

Zwycięstwo nad ta kupą głazów świętowaliśmy wniesionym własnoplecnie czeskim piwkiem. Wybaczcie bracia Włosi, ale waszych trunków staramy się nie konsumować. Jedynie najupalniejsze lato jest w stanie nas do tego przekonać. Cóż, nie można znać się na wszystkim. Skupcie się na wyrobie wina (uwagę tą kierujemy również do Francuzów). Ileż to paskudnych, kwaśnych, czy też przesłodowanych, wodnistych trunków wypiliśmy przez te wszystkie lata w poszukiwaniu czegoś zdatnego do przełknięcia. Aż się poddaliśmy :)

Ostanie pozowanie na Insta, rzut oka w doliny i zbieramy się do powrotu.

Po drodze nazbieraliśmy jeszcze jadalnych kasztanów, więc do mieszkania dotarliśmy nie tylko bogatsi we wspomnienia, ale także w prowiant. Trzeba się wzmocnić solidnym posiłkiem oraz nawodnić przyzwoitym trunkiem. Zasłużyliśmy.