wtorek, 1 listopada 2016

Czynny udział w polnym życiu, zapobiega ciała tyciu


Ostatnimi dniami krucho było u nas z internetem, który to, niczym jakieś stworzenie obdarzone wolną wolą, postanowił się złośliwie skończyć. Wieczory mijały nam więc na czytaniu książek, a gdy wszystkie już przerobiliśmy, nadszedł czas przeglądania starych gazet, których mamy tu całkiem sporą ilość. Większość z nich zaś datuje się na kilka lat wstecz. Najstarsze znalezione przez nas wydanie Angory pochodzi z 2004 roku. Oprócz tego dysponujemy znacznym nakładem Pani Domu oraz Przyjaciółki. Skąd w naszym, zatopionym w mrokach starówki mieszkanku taka pokaźna kolekcja?


Otóż, jak pewnie zdążyliście się domyślić zamieszkiwali tu przed nami Polacy. Co prawda tylko przez kilka miesięcy, ale jak widać postanowili się porządnie zabezpieczyć pod względem czytelniczym. Tajemnicą owiane jest to, dlaczego pozostawili tu, gromadzoną tak pieczołowicie przez lata kolekcję prasy. Kolejną zagadkę stanowi również ich wyjazd. Otóż po odebraniu czerwcowej wypłaty, nie informując nikogo po prostu zniknęli. Rano nie pojawili się w pracy, nie odbierali telefonów, więc zaniepokojony tym faktem szef postanowił udać się na starówkę, gdzie zastał puste już lokum. Pozostała po nich jedynie ta imponująca kolekcja prasy oraz dwa opakowania po jajkach. Tajemnica po dziś dzień pozostaje nierozwikłana :)

 
Nie jest to pierwszy raz kiedy otrzymujemy jakąś schedę po rodakach. Kilka lat temu w Niemczech odkryliśmy ukrytą na dnie szuflady Biblię oraz pięknie wydany album o Janie Pawle II, innym razem zaś w szafie czekały na nas, będące jeszcze w całkiem dobrej formie gumiaki.


Całe szczęście, wraz z nastaniem nowego miesiąca, otrzymaliśmy nową dawkę danych do wykorzystania, więc jesteśmy z powrotem w wirtualnym świecie :)

 
Wiemy, że ostatnie zdjęcia nie aspirują do fotograficznego panteonu, tylko górki i widoczki, okraszane gdzieniegdzie nami. Ale co zrobić, skoro jest tu tak pięknie i zauroczeni krajobrazem, chcemy Wam przekazać choć jego odrobinę w postaci fotografii. Na tychże możecie podziwiać miejscowość Sion, do której do odbyliśmy wycieczkę w wolnej chwili.


Pobyt w Visp powoli zbliża się ku końcowi, a nie napisaliśmy jeszcze zbyt wiele o naszym geszefcie. Otóż, jak wiecie, pracujemy w firmie trudniącej się wyrobem winnych trunków, czyli upraszczając, w winnicy. Jest to małe rodzinne przedsiębiorstwo, które dysponuje niecałymi ośmioma hektarami ziemi porośniętej winoroślą. Uprawia się tu endemiczne szczepy, których próżno szukać gdzie indziej. Jako ciekawostkę możemy dodać, że jedna z naszych parceli położona jest najwyżej w całej kontynentalnej Europie, a konkretnie na wysokości dochodzącej do 1150 m n.p.m.


Znoje polnego życia dzieli z nami iście międzynarodowa ekipa, której to, wraz ze szwajcarskim szefem imieniem Remo, stanowimy trzon. To znaczy, że my pracujemy zawsze, a gdy zachodzi potrzeba wzywa się dodatkowe osoby. Na czele tychże stoją dwie Włoszki, które notabene pracują tu najdłużej, potem ciemnoskóry chłopak, który nosi biblijne imię Abel, następnie wiecznie uśmiechnięty uchodźca rodem z Somalii oraz sporadycznie pojawiający się inni azylanci z krajów arabskich. Przez tydzień pracowali też z nami emeryci będący znajomymi właścicieli, czternastoletni praktykant oraz na jeden dzień pojawiła się mieszkająca tu od niedawna Ukrainka. Żadna z tych osób nie licząc oczywiście tubylców nie mówi po niemiecku, więc czasem jest wesoło. No i oczywiście jest jeszcze niezbyt rozmowny, wielki jak Godzilla właściciel, jego odrobinę bardziej kontaktowy ojciec, oraz całkiem miły pan imieniem Aleksander obsługujący biuro oraz klientów.


W piątek nasz pobyt dobiega końca, więc w sobotę powinniśmy już przespać się we własnym łóżku. Dodatkowo brzydsza połowa naszego duetu ma w tym dniu urodziny, więc można powiedzieć, że powrót do domu będzie fajnym prezentem. 


Co do przyszłości, to posiedzimy kilka dni w Eigeltingen, a potem mamy zamiar ruszyć do Hiszpanii, by wydać tam trochę tak ciężko zarobionych franków. Trzeba spróbować uciec przed zbliżającą się nieubłaganie zimą :)





Po zwiedzaniu oraz pracy, czas na zasłużony posiłek. Jak widać nasz domowy kuchcik nie próżnuje i chętnie uczestniczy w przygotowaniach.


Wieczorem zaś trzeba go zabrać na dłuższy spacer. Jak wiecie zamieszkujemy na starówce, więc najbliższa okolica nie szaleje zbytnio z zielenią, ale i stare mury mają swój urok.








Widzicie te dwa małe okienka po prawej, te w których pali się światło. To właśnie nasza znajdująca się w wiecznym cieniu siedziba :). Nie żegnamy się na długo, prawdopodobnie wrócimy tu jeszcze na wiosnę.