sobota, 27 kwietnia 2013

Krótka historia o tym, dlaczego czasem lepiej dać zarobić kempingom cz.1.

Ze snu budzą mnie jakieś niezidentyfikowane dźwięki. Spoglądam na zegarek, jest kwadrans po północy. Krople deszczu rozbijając się o dach kampera wybijają monotonny rytm. Spoglądam przez maleńkie okienko alkowy na otaczającą nas ciemność. Spowite chmurami niebo nie przepuszcza żadnego światła. Ledwo widoczne kontury otaczających nas drzew dodatkowo rozmywa padający deszcz. Nasłuchuję. Cisza. Wciąż cisza. Nagle znów słyszę odgłosy, które wybudziły mnie z beztroskiego chrapania. Metaliczny dźwięk przypomina trochę wiercenie i dochodzi gdzieś z drugiego krańca polany. Teraz sobie przypominam, że po lewej stronie polany na której postanowiliśmy się zatrzymać, by spędzić noc stał mały, rozpadający się domek. Oprócz niego nic, zupełne odludzie. Tylko my i przyroda. Takie bynajmniej były założenia za dnia gdy parkowaliśmy tu w cieniu rozłożystego dębu. Teraz, prawdopodobnie z tego sypiącego się domostwa dobiegają te niepokojące odgłosy. Wrr, wrr, powtarza się rytmicznie. I coś jeszcze, jakby krzyk. Nie, to niemożliwe. Otwieram okienko i nasłuchuję. Musiało mi się wydawać. Cisza. Już mam zamykać szybkę, kiedy wyraźnie do mnie dochodzi czyjeś przytłumione wołanie o pomoc i coraz głośniejsze wrr, wrr... Ogarnia mnie lęk. Czemu nie posłuchałem żony i uparłem się żeby tu nocować. Osioł, zawsze musisz postawić na swoim. Co robić? Deszcz się nasila. Wołanie jednak nie ustaję, wręcz słychać coraz wyraźniejsze:
P O M O C Y!
Przełamując wypełniającą mnie coraz bardziej panikę postanawiam sprawdzić co się dzieję. Schodzę na dół i ubieram się. W głowie kłębią się myśli. Nie, to niemożliwe. Takie rzeczy dzieją się amerykańskich horrorach klasy B. Na pewno nie w realnym świecie. Może jakieś małolaty stroją sobie żarty i postanowiły nastraszyć naiwnych turystów. Pewnie tak. No to pokaże gówniarzom, że im się nie udało. Jeszcze mnie popamiętają. Biorę policyjną pałkę, którą wozimy dla obrony i wychodzę.
Na zewnątrz jest zimno, a deszcz pada coraz mocniej. Ruszam w stronę wrzasków. Gdy zbliżam się do rujny, zaczynam dostrzegać niewyraźne światło wydobywające się z piwnicy. Wrr, wrr i kolejne, powtarzające się krzyki. Dochodzę do ściany, przykucam brudząc sobie przy tym ręce o rozmokłą ziemie.

Cholera! Wstrętne gnojki! Jeszcze mnie popamiętacie.

Zaglądam.
W małym, ciasnym piwnicznym pomieszczeniu znajdują się dwie postacie, a dokładniej jedna leży na szpitalnym łóżku, a druga się nad nią pochyla. Dostrzegam i wiertarkę. Wrr, wrr. Spoczywający na łóżku jest przywiązany jakimiś pasami, czy może sznurem. Widać, że nie może się ruszyć, a na jego zmasakrowanej twarzy maluję się ból i strach. Postać górująca nad nim wpycha mu w usta knebel. Przysuwam się odrobinę bliżej do brudnej, pokrytej pajęczynami szyby by lepiej widzieć. Opieram się przy tym o oślizgły grunt, ręka mi ucieka i przewracam się. Unoszę głowę w stronę piwnicy i widzę, że postać z wiertarką mnie spostrzegła. Nasze spojrzenia się spotykają.

Uciekać, szybko uciekać!

Zaczynam ile sił w nogach biec w kierunku dębu pod którym nocujemy. Ślizgam się na mokrej trawie. Upadam. Wstaje jednak szybko i dalej biegnę. Wpadam do samochodu. Niestety z emocji zapomniałem, że tuż nad wejściem wisi mała szafka. Wbiegając uderzam o nią głową. Nieprzytomny padam na podłogę.

Budzę się zlany potem. Na szczęście to tylko sen. Z zewnątrz dobiegają tylko odgłosy zalewających świat kropli deszczu. Chociaż nie, coś słyszę. Przełykam gęstą ślinę, pot występuje na moje rozpalone czoło, a serce zaczyna bić coraz mocniej. To chyba jednak nie był sen. Ktoś zaczyna walić w drzwi kampera...