piątek, 9 lutego 2024

Kolejne migawki z parku Cabo de Gata

Dni mijają bez litości, jeden po drugim uciekają w przeszłość, a my wciąż gubimy się pośród kamienistych ścieżek tej nadmorskiej, andaluzyjskiej półpustyni. Lutowe słońce pali czaszki, skóra czerwieni się coraz intensywniej na ramionach, zaś ta na nosach linieje niczym zamieszkujące niniejsze pustkowia węże. Co jakiś czas pośród wysuszonej roślinności, jak fatamorgana majaczy jakaś mała, rachityczna oaza zieleni. Taka wysepka życia, odrobinę wilgotnej gleby najczęściej zagospodarowanej przez okazałe palmy.

Barefootowe, minimalistyczne buty nadają się wręcz idealnie do pokonywania nierównych, kamienistych szlaków. Dzięki nim stopy otrzymują codzienną, zdrową dawkę masażu :) Mijający nas, obuci w okazałe i zapewne ciężkie, alpinistyczne kamasze Niemcy, wytrzeszczają oczy w zdziwieniu. Nie wiedzą, że wolność wymaga niejednokrotnie wyrzeczeń, częstokroć dyskomfortu, a nawet odrobiny bólu. Powyższa złota myśl tyczy się zarówno kończyn dolnych, jak i życia w ogóle.

Na pewno warto pocierpieć cieleśnie, by urosnąć duchowo. Takie widoki są ku temu idealną pożywką.

Za niemal każdym ze wzgórz rozpościera się zatoczka, niejednokrotnie piaszczysta.

Choć i takich, podsypanych otoczakami także nie brakuje.

Zaś czekającą na krańcu ścieżki nagrodą, są bezludne plaże. Można zregenerować się odrobinę przed powrotem. Niestety każde dojście, dotarcie gdzieś, wiąże się nierozerwanie z powrotem do bazy. W naszym przypadku bardzo często dłuższym od pierwotnej drogi, gdyż nie lubimy pokonywać tego samego odcinka dwa razy.

Było z górki, więc teraz trzeba się wdrapać.

Daleko jeszcze?

Ścieżkę nie tylko zdobią kamienie, czasami natrafiamy również na ślady przybyszów zza morza. Podarte paszporty, pocięte dowody osobiste, czasem jakąś butelka po wodzie opisana arabskimi krzaczkami. Innym razem porzucone gdzieś za skałą ciuchy. Jak widać, nie jesteśmy tak samotni, jak nam się wydaje. My jednak poruszamy się za dnia, migranci natomiast muszą wybrać noc.

Wytrwale wypatrujemy nawodnego, pontonowego ruchu. Całe szczęście niczego nie dostrzegamy na horyzoncie. Czyżby była to nasza zasługa, czy jesteśmy skuteczniejsi od straży granicznej? Możliwe, że umieszczenie kilku golasów co jakiś czas na wybrzeżu, skutecznie zniechęcałoby północnoafrykańskich, zapewne światopoglądowo konserwatywnych przybyszy do przybicia do brzegu.

Dawniej wybrzeże chronione było przez liczne twierdze, wieże obserwacyjne i inne tego typu militarystyczne zabudowania. Obecnie, jak wszyscy zresztą wiemy, panuje odrobinę luźniejsza polityka w tej materii. Żeby nie było, nie krytykujemy, ani nie oceniamy łódkowiczów. Jeżeli bylibyśmy w podobnej, marnej ekonomiczno, czy też społecznie sytuacji i tylko nadarzała się okazja, aby ją poprawić, to także ładowalibyśmy się czym prędzej na łajbę.

Tak czy inaczej, udanego weekendu...

 ...i dobranoc!