środa, 31 sierpnia 2022

Heimat.

Chociaż Boga oraz Ojczyznę mamy niekoniecznie głęboko w sercu, a bardziej odrobinę niżej, po przeciwnej stronie ciała, to pomimo tego faktu, niczym prawdziwi polscy patrioci, co roku podczas wakacji, zjeżdżamy w odwiedziny do heimatu, ku krainie dzieciństwa oraz wspomnień, w szeroko rozwarte ramiona pobratymców.

Podczas tego wyjazdu postanowiliśmy odrobinę uprościć nasz sposób podróżowania, a tym samym nocowania i zdecydowaliśmy się na wyjazd z namiotem. Wigwam nówka, taki super- ekstra, że nawet Komo dorobił się własnej przedsionkowej sypialni.

Pierwsze dwie noce to jeszcze Niemcy, okolice Schwäbisch Hall. Spokojny, leśny kemping, zimne piwerko oraz nieśmiałe, niezbyt intensywne wycieczki po okolicy. Wybraliśmy się nawet zobaczyć największą atrakcję w regionie, czyli najwyższy most/wiadukt w kraju.

Leży on w spokojnym otoczeniu, upstrzonym tu i ówdzie sennymi wioseczkami oraz łagodnymi, wciąż jeszcze (susza i upały) zielonymi pagórkami.

Podczas biwakowania tak rozsmakowaliśmy się w złocistym trunku, że postanowiliśmy odbić odrobinę z trasy, do Czech- krainy prawdziwych znawców tego płynnego tematu.

Tak oto trawiliśmy na kolejne dwie doby do Mariańskich Łaźni, na kemping Jadran. Co prawda ośrodek pamiętał jeszcze słusznie minione czasy poprzedniego ustroju, lecz nie przeszkadzało nam to zanadto. Ciepła woda, kawałek placu pod namiot oraz piękna pogoda- czego chcieć więcej? Jako ciekawostkę możemy nadmienić, że za pobyt zapłaciliśmy więcej niż w Germanii.

Sanatoryjne uzdrowisko sprawiło, że poczuliśmy się niczym prawdziwi, oddający się wodnej kuracji, emeryci. Ach jak szczęśliwe jest to życie! Leniwe szuranie stopami po deptaku, popijanie życiodajnych płynów ze śmiesznych kubeczków wyposażonych w dziubek- rurkę, a wieczorem karciochy, czy też dancing. Siwogłowy raj.

Niezliczone, lecznicze źródełka biją niemal z każdej dziury w ziemi...


 ...tak jak nieprzebrane rodzaje piw na supermarketowych regałach.

Okolica obfituje nawet, w gęsto zasiedlone przez karpie, większe, czy też mniejsze stawy.

Chłodne noce dały nam odrobinę w kość, a rachityczne śpiwory w których posiadaniu byliśmy, nie dawały rady ogrzać zmarzniętych ciałek. Przenieśliśmy się więc w inne miejsce, do hotelu. Leży on w słynącej z bycia siedzibą największej czeskiej rafinerii miejscowości Litvínov. Ach te płonące całą dobę kominy, ach ten słodki zapach ropy! Okolica wprost idealna na urlop :) Całe szczęście, że po drugiej stronie miasta znajduje się już tylko zieleń porastająca łagodne wzgórza, a wszystko obrysowane granicami parku przyrody.

Choć pierwsze drogowskazy informujące o przebiegu górskich szlaków znajdowały się w niezbyt zachęcającej do wędrówek okolicy, to postanowiliśmy zaryzykować i ruszyliśmy w górę, ku przygodzie. I nie rozczarowaliśmy się.

Trud gramolenia się po stromiźnie wynagrodziły nam piękne widoki...

...niemal puste, piesze szlaki...

...drzewa giganty...

...oraz upstrzone zwierzęcymi czaszkami szopy.

Schodząc w dół natrafiliśmy nawet, na zupełnie wyludnione z turystów ruiny sporego zamku.

Takie miejsca lubimy najbardziej. Może nie nazbyt spektakularne, ale właśnie dzięki temu nieprzepełnione tłumami i dające pop prostu odpocząć.

Hyc przez granicę i już jesteśmy w Polsce.

Jednym z powodów przyjazdu były urodziny. W weekend zaliczyliśmy osiemnastkę chrześnicy. Ojojoj cóż to była za impera! Obżarstwu, tańcom oraz pijaństwu nie było końca.

Skóry nasze przyozdobiły również nowe dziarki, samochód udał się do mechanicznego spa, pies Komo do weterynarza etc. Ot, typowe zajęcia emigranta podczas wizyty w macierzy.

W drodze powrotnej zajechaliśmy jeszcze w krótkie odwiedziny, do zamieszkujących od niedawna w niemieckim Zgorzelcu znajomych.

Jeszcze tylko jeden nocleg w górskich okolicach Bayreuth powiązany ze zdobyciem (na szczęście niezbyt wysokiego) szczytu...

...oraz rozkosze hotelowej pościeli...

i jesteśmy z powrotem w domu. Kilka dni na przeorganizowanie się, bo od poniedziałku zaczynamy delektowanie się owocami kilkumiesięcznej pracy, czyli winobranie.