poniedziałek, 26 września 2016

tortem umazani


Montreux, Montreux, czy kojarzycie tę nazwę? Nie? My także nie mieliśmy o nim pojęcia dopóki nie zaczęliśmy planować wyjazdu do pracy. Jakiej pracy?- zapytacie pewnie zaciekawieni. Czy tacy bumelanci, zawodowi bezrobotni, aspirujący do wstąpienia w szeregi cygańskiego taboru ludzie jak my wreszcie dali się pokonać rzeczywistości i postanowili podjąć pracę? No tak, niestety. Wszystko się kiedyś kończy, a oszczędności w szczególności :). Dlatego też, po ponad roku od ostatniego zarobkowania znowu wzuwamy gumowce i ruszamy na pole, ku szumiącym winoroślą. Ale, ale, przecież miało być o Montreux! No tak, nie ponaglajcie jednak, zaraz wszystko się wyjaśni.
Otóż nie zamierzamy tanio sprzedawać duszy (choć bardziej to ciała :)). Jak już się pocić, to za godziwe wynagrodzenie. A takowe można otrzymać np. w Szwajcarii, i tam to właśnie za kilka dni zaczynamy pracę. Więc skoro już jedziemy taki kawał, to warto byłoby coś wcześniej zwiedzić. Czyż nie? W tym momencie po raz kolejny na scenę wchodzi rzeczone Montreux i jeziorko nad którym jest położone, czyli Jezioro Genewskie.

Tam to właśnie postanowiliśmy spędzić kilka najbliższych dni zażywając wodnych i słonecznych kąpieli oraz przygotowując się, niczym wytrawni sportowcy, do czekającego nas wysiłku. Internet zaś mocno rozbudził nasze oczekiwania. No bo, jakie miejsce na Szwajcarskiej Riwierze upodobały sobie europejskie elity, gdzie ducha oddał Freddie Mercury, gdzie bywał Tołstoj, Rousseau, Nabokov, Hemingway i wiele innych znakomitości? W Montreux. Gdzie płyty nagrywali Stonesi, Bowie, Queen i Deep Purple? W Montreux. Tam właśnie! Nawet tytuł wiekopomnego utworu Deep Purple ma swą genezę właśnie tutaj. Otóż podczas koncertu Franka Zappy wystrzeliwszy racę jeden z fanów podpalił mieszczące się na nabrzeżu kasyno. Było dużo dymu i ogień oczywiście. Do tego dodajmy jeszcze jezioro i mamy chwytliwy tytuł gotowy. Smoke on the Water...


Wszystkie te informacje buzowały w naszych głowach, gdy pakowaliśmy kampera i ruszaliśmy w drogę. Do tego niemal śródziemnomorski klimat, palmy, pinie i otaczające całość winnice. Torcik wyborny po prostu. Wisienką na jego szczycie miał być darmowy parking dla kamperów w samym centrum, tuż przy jeziorze. Tak nakręceni, pokonywaliśmy kolejne kilometry, aż nie dotarliśmy na miejsce. I co? Ano to, że dostaliśmy tym wybornym, wielowarstwowym ciastem prosto w twarz. Parking okazał się być limitowany czasowo, bez możliwości noclegu, do tego drogi w cholerę. Wszędzie indziej zaś zakazy. Stanęliśmy więc jedynie na chwilę, przeszliśmy się nabrzeżem i tyle. Liznęliśmy tylko odrobinę tego tortu, którym to bez ograniczeń zajadają się możni tego świata. Ale nic to! Za kilka też będziemy napychać kieszenie frankami, a jak już będą wystarczająco pękate, to tu wrócimy :).





Lecz, póki co, to ruszamy dalej, najlepiej tam, gdzie jest odrobinę taniej. A, że Jezioro Genewskie dzielą między siebie Szwajcaria oraz Francja, toteż nie mamy innego wyboru i udajemy się do tej drugiej. Po sprawdzeniu kilku kolejnych lokalizacji, które, bądź to okazywały się fałszywe, bądź też mocno odpychające, w końcu rozbiliśmy obóz w Thonon-les-Bains. Co prawda parking nie kamperowy, bez serwisu i udogodnień, ale za to cichy i spokojny.



Pojazd zaparkowany, obiad skonsumowany, można ruszać na rekonesans. W którą stronę jednak? Mapy brak, innych sensownych informacji także. Decydujemy się ruszyć w kierunku, który to może finalnie okazał się ciekawszy, ale nie prowadził jednak wprost do miasta. Dzięki temu jednak odkryliśmy kilka pięknych, dzikich plaż, a Komo wybiegał się porządnie :). W końcu, po półtorej godziny dotarliśmy jakoś do miasteczka. Thonon-les-Bains okazało się być dosyć spore i całkiem sympatyczne. Połaziliśmy odrobinę po uliczkach oraz porcie, wypiliśmy zasłużone piwko i ruszyliśmy w drogę powrotną do kamperka, co zajęło nam jakieś pół godziny :). Dzień pierwszy za nami.




Drugi minął nam na plażowaniu, spacerach i ogólnym relaksowaniu się. Dlatego też, tyle o nim.




Nadchodzi dzień trzeci. Postanowiliśmy zebrać się rano i ruszyć do Annecy, które to ulokowany jest nad jeziorem o tej samej nazwie. Wszystko fajnie, ale mamy przecież weekend, do tego doskonała pogoda. Nie tylko my wpadliśmy na pomysł, by właśnie tam spędzić sobotę. Na parkingu nie wciśniesz przysłowiowej szpilki. Cóż, nic to, ruszamy dalej, wrócimy tu w drodze powrotnej za kilka dni. 


Tak to w końcu trafiamy w góry, do Faverges. Trzeba przyznać, że po dojechaniu na miejsce byliśmy odrobinę sceptyczni, ale postanowiliśmy dać miasteczku szansę :). Obiad do brzuchów i możemy ruszać na rekonesans. Faverges nie okazało się taką dziurą, jak myśleliśmy na początku. Kilka starych, ładnych uliczek, górujący nad nimi zamek, a to wszystko otoczone rosłymi szczytami. A góry to nie byle jakie. Ponad dwa tysiące metrów, to nie mało, ale nie ma się co dziwić, do najwyższej góry Europy już nie daleko, bo jakieś trzydzieści kilometrów.






Puszczone niby żartem, i co może się jeszcze tam wdrapiemy, okazało się prorocze i po obfitującej w pot oraz donośne sapanie drodze, ryzykując zawał serca, wdrapaliśmy się na górę. To też był kulminacyjny punkt dnia trzeciego, którym to kończymy dzisiejszą relację. Wkrótce dzień czwarty...