sobota, 6 kwietnia 2013

Raport z francuskiej ziemi

 
Jako, że jesteśmy już w drodze ponad miesiąc wypadałoby zrobić jakieś podsumowanie.
Większość czasu spędziliśmy w ojczyźnie wielbicieli ślimaków, więc będzie o niej. Rzeczywistość filtrujemy przez nasz system odbiorczy i pojęciowo-światopoglądowy, więc poniższe punkty nie mają charakteru prawdy objawionej :).

To lecimy:
-ceny- wyższe niż w Polsce, Niemczech, Włoszech. Produkty spożywcze- droższe (nabiał w podobnych przedziałach), wino- tanie :), piwo (raczej wyroby piwopodobne) zaś drogie i niezbyt dobre. Owoce i warzywa w marketach dosyć drogie, alternatywą są targi, gdzie ceny są ponad dwa razy niższe (choć nie zawsze). Chemia- dużo droższa. Dla przykładu możemy podać płyn do toalet chemicznych produkcji francuskiej, który kupiliśmy w Niemczech za 8 euro, tutaj- 20 euro! Kolejny francuski wyrób, znany lakier do włosów. Polska:15 zł, Niemcy: 3-4 euro, Francja: od 7 do 12 euro! Za to paliwo w przystępnych cenach- wczoraj tankowaliśmy ropę za 1,32 euro;
-drogi: autostrady- bardzo dobre, choć kosztowne. W pobliżu dużych miast bardzo często bezpłatne. Drogi krajowe- dobre. Lokalnie i w miastach jest już gorzej: dużo kolein, zapadniętych studzienek i dziur. No i oczywiście wszechobecne większe i mniejsze ronda, które same w sobie stanowią turystyczne ciekawostki. Władze miast chyba konkurują między sobą o to, kto będzie miał najładniejsze. Tak więc stawiane są na środku ronda łodzie, samoloty, fontanny, inscenizowane są scenki z wiejskiego życia, domki z niby-winnicami, gaje palmowe, czy oliwne. Cuda :);
-kierowcy- jeżdżą dosyć przepisowo. Chyba, że mówimy o Marsylii :);
-ludzie- krzywdy nam nikt nie zrobił, ale też za często się nie uśmiechają choć zawsze staramy się nawiązać kontakt wzrokowy i rzucić miłe bonżur. Tylko Didol z reguły nie narzeka na brak zainteresowania :);
-infrastruktura kamperowa- tu jest za co pochwalić Francuzów i czego pozazdrościć. Bardzo dużo darmowych, funkcjonalnych serwisów. Parkować można wszędzie tam gdzie nie ma wyraźnych zakazów;
-dostępność internetu- też nas miło zaskoczyła. W większości miejsc w których byliśmy połączyć się można za darmo w biurach informacji turystycznej. No i oczywiście zawsze pozostaje jeszcze amerykański sprzedawca frytek i bułek z wkładką.

Na razie tyle. Jak tylko dokonamy kolejnych spostrzeżeń to nie omieszkamy się nimi z Wami podzielić :)

 
Poniżej zdjęcia zrobione w miejscowości Sanary sur Mer, którą odwiedziliśmy kilka dni temu.


Le port






Niestety nie zawsze świeci słońce. Spotkana wczoraj Polka, która mieszka tu już 40 lat stwierdziła, że zima nadal trwa. :(





Postój przy plaży. Niektórzy lubią "na bogato".

Nie to co my. Prawdziwi minimaliści. :)

Widok z salonu :)

Ten mały kamper na końcu to my.

 Namiary:

SIX FOURS LES PLAGES ( bliżej do centrum SANARY SUR MER )
GPS: N43º 6`45`` E5º48`42``
-parking (do 1 maja darmowy), bez serwisu (pozostał po nim tylko znak); 
-przy plaży i ulicy (ładny widok, ale głośno); 
-obok informacji turystycznej z wifi.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Ollioules

Udało nam sie wreszcie wyrwać z zaklętego Le Sayne sur Mer. Po radosnych 30-tych urodzinach piękniejszej połowy naszego tandemu, które świętowaliśmy na plaży (nawet Wojtek z Kudłaczy się zjawił) dotarliśmy po mozolnej dziesięciokilometrowej jeździe :) do urokliwego Sanary sur Mer. Ale tu nie o tym. Dziś fotorelacja z naszej krótkiej wycieczki do tytułowego Ollioules.

Małe miasteczko ulokowane na zboczu góry z doskonale zachowaną starówką, średniowiecznym układem zabudowy i wąziutkimi uliczkami.



 Nad miejscowością górują ruiny zamku z X wieku (chyba X :))

 Pomarańczkę?


 Romański kościół z X lub XI wieku.





 Widok z naszego miejsca postojowego na Toulon nocą.


sobota, 30 marca 2013

Wesołych Świąt

 ...Życzymy całej naszej rodzinie oraz wszystkim czytelnikom i nie tylko :)










Niech króliczki, czy to biały, czy to czarny spełnią Wasze wszystkie marzenia!

czwartek, 28 marca 2013

świeża dostawa



Dla wszystkich spragnionych odrobiny słońca codzienna porcja fotek :). Choć u nas dziś nie jest tak kolorowo i pada.



Jako przybysze z odległej, śnieżnej i zimnej północy postanowiliśmy pokazać Francuzom, że już nie jest wcale tak zimno i można śmiało zrzucić futra z pleców i zzuć kozaki. Będąc kilka razy nad naszym kochanym Bałtykiem wiemy z doświadczenia, iż niejeden kolonista byłby zachwycony i nie chciałby wyjść z wody :)




 Skałowanie w pełnym słońcu.



środa, 27 marca 2013

spacer z niespodzianką

Siedzimy sobie po raz kolejny w La Seyne sur Mer. Temperatura z dnia na dzień staje się coraz przyjemniejsza i mamy nadzieję, że zimne noce odeszły już bezpowrotnie. Wczoraj udało się nam nawet troszkę poplażować (a raczej pokamieniować :))
Jak już tak sobie siedzimy to warto by zobaczyć, co znajduję się za ocieniającą nas od wschodu górą. Wszystko wokół mamy już dokładnie spenetrowane, została nam tylko ona. Więc co tu dużo gadać, trzeba ruszać. Didol pod kran, woda do torby i hej ku przygodzie.

Pniemy się i pniemy, Didol sapie i dyszy niczym stary silnik diesla. Ścieżka powoli zaczyna zanikać i zamieniać się w błotnistą maź.

 W końcu wdrapujemy się na szczyt, fakt- widok jest całkiem przyjemny.

W pewnym momencie ścieżka znika całkowicie, jak i prowadzące nas po niej znaki. Nie jest to pierwszy raz we Francji, gdy idąc gdzieś, szlak nagle się urywa i przed sobą widzimy albo skały, albo przepaść, albo po prostu wielkie nic :) Lawirujemy jakoś w dół i trafiamy do miasteczka.



Łazimy, podziwiamy, relaksujemy się na ławce. No, ale trzeba jakoś wrócić. Oczywiście znaków brak. W końcu trafiamy na szlak- idziemy nim kawałek coraz wyżej urwiskiem, aż w pewnym momencie pojawiają się czerwone taśmy i okazuje się, że szlak jest zamknięty po ulewnych deszczach. W drodze powrotnej spotykamy Francuza, który mówi, że można iść inaczej. W lewo, w prawo, przez las i już jesteście w kamperze. To ruszamy ponownie. Znowu ścieżka robi się coraz węższa i bardziej błotnista, aż  pojawia się przed nami znak, że wchodzimy na teren prywatny i dla własnego dobra lepiej tego nie robić. Dobra wracamy, nie wiadomo tak naprawdę, gdzie byśmy doszli.

I tu kończy się nasza mrożąca krew w żyłach historia. Po zejściu do miasteczka i cierpliwym poczekaniu na autobus, wracamy na gapę (naprawdę chcieliśmy kupić bilet, ale kierowca chyba nas nie zrozumiał i jakoś tak wyszło :)) do naszego domku na kółkach.

Tu jeszcze z innej beczki. Nasze dwa dni spędzone z Wojtkiem z ekipy kudłaczy. Deszczowe internetowanie i kamperowe imprezowanie :)