Lubicie, kiedy krew w waszych arteriach zmienia stan skupienia z ciekłego na stały? Kiedy z emocji ściska w piersi i niemalże brakuje tchu? Kiedy serce bije tak szybko, że prawie nie nadążacie z liczeniem jego uderzeń? Jeżeli, któraś z odpowiedzi jest przecząca, to nie czytajcie dalej. Nie warto ryzykować zdrowotnych komplikacji. Jeżeli jednak wzbudziliśmy wasze zainteresowanie, jeśli poczuliście przyjemne mrowienie w ciele, a włosy na karku podniosły się choć odrobinę, to oznacza, że trafiliście właściwie. Zapewne także macie w sobie ducha przygody, gen prawdziwego odkrywcy. Niewykluczone wcale, iż całe życie ukrywano przed wami prawdę. Że ludzie, których braliście za swoich rodziców, wcale nimi nie są, a tak naprawdę tak jak my jesteście potomkami Indiany Jonesa i Lary Croft. Tak, tak, to całkiem możliwe. Kończmy więc te wywody, nie ma co dłużej zwlekać. Ruszajmy w drogę. Ostrzegamy jednak: przygotujcie się na prawdziwie mrożące krew w żyłach przeżycia.
Skoro piszemy właśnie te słowa, to słusznie wnioskujecie, iż ta przygoda zakończyła się dla nas szczęśliwie i wróciliśmy w jednym (w sumie to dwóch), niemalże nienaruszonym kawałku. Paluszek na fotce powyżej wskazuje nasz cel. Wybieramy się tam dokładnie tam. Na sam szczyt Rocher de Roquebrune.
Góra to nie byle jaka, liczy sobie niemalże czterysta metrów nad poziomem morza.
Mówicie, że najwyższe wierchy Himalajów mają ponad dwadzieścia razy tyle i te nasze eksploracje to dupa, a nie wyczyn. Cóż, jesteśmy otwarci na dyskusję :)
Pewnie, że można było zdobyć ją łatwiej. Bez dwóch zdań.
My jednak wybraliśmy trasę dla prawdziwych twardzieli, dla koneserów stromizn, dla wielbicieli wyzwań. Choć będąc szczerymi musimy przyznać, że była to najkrótsza droga wiodąca na szczyt z miejsca, gdzie zaparkowaliśmy samochód i tak naprawdę nie mieliśmy pojęcia jak przebiega.
Poza tym, dobra przyznajemy się, odrobinę histeryzujemy. Skoro Komo się także wdrapał, to nie mogło być to aż tak trudne. Fakt- odrobinę przekoloryzowujemy. Od czego jest jednak Internet, jeśli nie od samokreacji.
Tak czy siak, daliśmy radę. Niemal, gdyż tuż przed samym szczytem zrezygnowaliśmy ze względu na tego futrzaka właśnie. Tam czekały już tylko przecierające dłonie do krwi łańcuchy, a pies ma to do siebie, iż chwytnych kończyn nie posiada, zaś dźwiganie go na samą górę byłoby nazbyt niebezpieczne.
Po wszystkim my, jak i rzeczony zwierz wymęczeni padliśmy na plaży. Z drugiej jednak strony, jeśli człek zamiast wodą nawadnia się piwerkiem , to takiego scenariusza nie powinien wykluczać.
Kolejny dzień, kolejne przygody. Tym razem zdecydowanie udowadniające płaskość ziemi, gdyż przeszliśmy wcale niemało kilometrów, ani razu przy tym nie zadzierając wyżej kolan.
Tak to można zwiedzać- krzyknął pędzący w dal, by spróbować ugryźć morską falę Komo.
I tak to dochodzimy do końca tego wpisu oraz całego obecnego wyjazdu.
Au revoir Francjo, żegnaj Lazurowe Wybrzeże! Dziękujemy za wspaniałe chwile.
Czas ruszać w stronę domu. Co prawda tylko na kilka dni. A co potem? Jak to co, kolejne mrożące krew w żyłach przygody!