Tak ciężko jest nam pożegnać się z gościnną Francją, że po opuszczeniu La-Seyne-sur-Mer (chlip, chlip) nie ujechaliśmy nazbyt daleko. Pokonaliśmy może jakieś sto kilometrów, by ponownie osiąść na Lazurowym Wybrzeżu, tym razem w miejscowości Fréjus.
Pierwszego dnia nazbyt wietrzna pogoda skutecznie zniechęciła nas jednak do plażowania, ruszyliśmy więc na szlak. Początkowo mieliśmy zamiar przejść się odrobinę brzegiem morza, wyszło jednak jak zawsze i po wytrwałym wspinaniu się stromymi uliczkami w górę, trafiliśmy tu.
Na szutrową drogę pośród niczego.
Chociaż szczerze mówiąc to nic, to właśnie coś- natura, zieleń, pustka i spokój.
Kolejny dzień, kolejne zakwasy. Tym razem już z pełną premedytacją zdecydowaliśmy się na eksplorację Cap Dramont. Jest to chyba (co tam chyba, na pewno!) najpiękniejsza część okolicznego wybrzeża. Urwiska, kamienie, rachityczna roślinność- to już brzmi dobrze (chociaż w sumie nie, nie brzmi :) Do tego dwupak błękitu (już lepiej). Gdyby nie cienka linia horyzontu, trudno byłoby odróżnić jedno od drugiego.
Na skromnej, skalnej wysepce Île d’Or (w prywatnych rękach) wznosi się taka oto wieża (wcale nie tak stara na jaką wygląda. Wzniesiono ją na początku XX wieku ku uciesze bogaczy, którzy zamieszkują w niej od czasu do czasu.
Zaś dzięki nim, my mamy na co popatrzeć.
A i Instagram nie obraża się za takie kadry.
Udało się nam nawet pogolasować odrobinę na ukrytej pośród klifów plaży. Mogliśmy poczuć się jak prawdziwe VIP-y. Cała zatoczka jedynie dla nas.
Popluskali się, podeptali po kamieniach- czas wracać. Zdecydowanie warto było się zmęczyć.
Na koniec wypada jeszcze nadmienić, iż po południu uczestniczyliśmy jeszcze w małym safari, gdyż postanowiły odwiedzić nas okoliczne dziki. I jak tu żyć na tym całym Côte d’Azur? Posesja oddzielona wysokim płotem, a mimo tego zero prywatności, zero spokoju. Ciężki jest los krezusa.