Po tygodniowym pobycie w przyjaznej naturystom miejscowości Vera Playa tak rozochociły nas ciepłe dni i wcale nie tak zimne noce, że postanowiliśmy rozpocząć sezon biwakowy i tym samym udać się do przybytku, który to takową aktywność umożliwia. Kemping położony w samym środku niczego, wokół jedynie posępne górzyska pośród szczytów których hula wiatr, a morze chlupie przyjemnie niemal u samych stóp. Nim przestąpiliśmy jego progi, to dostał od nas jako zaliczkę pięć na pięć punktów.
A że naszą jesienną podróż zakończyliśmy niemalże u jego bram, to park przyrody Cabo de Gata był pierwszym logicznym wyborem, można powiedzieć, że naturalną kontynuacją poprzedniego wyjazdu. Już od dawna wręcz marzyliśmy, żeby do niego wreszcie zawitać.
Bezkresne, spalone słońcem i spragnione deszczu półpustynne pustkowia to to, do czego nasze serca rwą się najbardziej.
Tylko my, półnagie skały, odludne plaże, błękitne niebo nad głowami oraz otulający stopy na szlaku kurz.
Halo, halo! Czy jest tu kto? Czy tylko my poniewieramy się, zagubieni w tym niemal księżycowym krajobrazie?
Tak właśnie minął nam pierwszy dzień. Pustynia ma jednak to do siebie, że o ile w dzień przypieka bezlitosnym słońcem, to gdy nastanie noc, całe ciepło ulatuje w oka mgnieniu ku niebu i trzeba liczyć się z drobnymi, niskotemperaturowymi niedogodnościami.
Całe szczęście złota kula nie zawodzi i wraz z nastaniem świtu, melduje się na nieboskłonie, by pobudzić do życia zesztywniałe od chłodu ciała.
Drugiej doby wybraliśmy się w poszukiwaniu najsłynniejszej w okolicy naturystycznej plaży. Dłuższy spacer rekompensowały nam piękne widoki, a wpadające wprost do morza dostojne skalne klify, wywoływały wręcz jęki zachwytu.
Tak oto dotarliśmy w miejsce szczególne, które jest nie tylko nudystycznym nadwodnym przybytkiem, lecz także dosyć sporą hipisowską kolonią. Nomen omen ponoć ostatnią w całej kontynentalnej Hiszpanii. Mieści się ona w uroczej zatoce, osiągalnej jedynie kilkukilometrowym, pieszym szlakiem. No i oczywiście drogą wodną.
Pomimo naszych wyraźnych aspołecznych skłonności, jakoś nie poczuliśmy z bytującą tu komuną szczególnej więzi. Zdecydowanie bliżej nam do nie mających swego kąta na ziemi włóczęgów, niźli do bytujących w rozsypujących się chatkach, skalnych jaskiniach, czy też nadmorskich szałasach nieboraków. Z szacunku dla ich prywatności darowaliśmy sobie dokładniejszą fotograficzną dokumentację. Jedno jest pewne- warto się tutaj wybrać, by wyrobić sobie własne zdanie. Bez dwóch zdań dla niektórych perspektywa takiego życia brzmi zachęcająco.
Powygrzewaliśmy się odrobinę na tutejszej nudystycznej plaży, poprzyglądaliśmy egzystencji tubylców, by następnie wyruszyć w drogę powrotną.
Która to dostarcza nie tylko wrażeń duchowych- obfituje również w momenty miłe zapewne wszystkim wielbicielom fitnessu.
Tak to właśnie minęły nam pierwsze dwa dni w tym raju dla wielbicieli braku opadów deszczu. Zabawimy tutaj jeszcze odrobinę i oczywiście nie omieszkamy nie donieść Wam jak też minął nam ten czas. Teraz jednak zapadł właśnie mrok, pora więc powoli zawijać się w coraz to cieplejsze warstwy ubrań i wyczekiwać nastania poranka.