Tuż za Almerią, pośród foliowego (stąd pochodzą między innymi lidlowo- biedronkowe brokuły i papryki) zagłębia, w miejscowości Roquetas de Mar umościliśmy sobie gniazdko na kilka dni. Czas nasz dzieliliśmy na unikanie opadów deszczu, nie danie porwać się wichrowi, obserwację plażowych palm oraz deptakowe spacery.
Następnie, pokrzepieni pozytywną prognozą pogody, udaliśmy się dalej na zachód, ku Maladze, na kemping. Początkowo mieliśmy zamiar spędzić czas na naturystycznym przybytku zwanym Almanat (po to jechaliśmy taki kawał z Cabo de Gata), niestety z braku miejsc zostaliśmy odprawieni z przysłowiowym kwitkiem (cały czas mamy luty, helou!).
W akcie desperacji zdecydowaliśmy się na zastępstwo. Wróciliśmy się kilkanaście kilometrów do najbliższego ośrodka, który zresztą odrobinę ucierpiał po ostatnich nawałnicach. Kilka drzew pozbyło się ciężkich konarów, a prąd zrobił sobie przerwę w działaniu. Mieliśmy zostać cztery dni- skończyło się na dobie.
Czmychnęliśmy więc na wieś, gdzie spędziliśmy między innymi golasowe walentynki (czyli dzień jak co dzień :) W nocy pianiu kogutów, gdakaniu kur, gęganiu gęsi i marcowaniu kotów nie było końca, a wszystko to okraszone psimi nawoływaniami. Kto myśli, że w otoczeniu gospodarstw rolnych można dobrze wypocząć, ten zapewne nigdy takowego relaksu nie zaznał.
Całe szczęście, jak na prawdziwych wieśniaków przystało, jesteśmy przyzwyczajeni do tego typu harmidru. Po tysiąckroć lepsze to od dzwonienia tramwajów, trąbienia klaksonów, czy innych miejskich odgłosów.
...żegnaj Tropikalne Wybrzeże! Dojrzewajcie w spokoju awokado (ileż ich tutaj rośnie!), wracamy na pustynię :)