Koniec. Dość już z tym bezwstydnym pokazywaniem obnażonych zadków. Wystarczy negliżu, nudystycznych plaż oraz rozwodzenia się na tym, jak to przyjemnie jest, kiedy delikatny wietrzyk pieści nieskrępowane strojem ciało. Czas najwyższy na ukazanie życia w podróży, pora odsłonić odrobinę kulisy prawdziwego vanlife. W tym poście pokażemy Wam, jak to jest nocować podczas pierwszych listopadowych chłodów w dachowym namiocie na hiszpańskiej ziemi. Zdradzimy parę tajemnic oraz podsuniemy kilka przydatnych patentów w temacie biwakowania.
Skoro czytacie dalej, to znaczy, że kliknęliście w "czytaj dalej" Ha, ha, mamy Was. Daliście się złapać na kempingowy wabik. Żadne z powyższych zdań zawartych we wstępie nie zostanie rozwinięte, znowu będą tylko gołe dupy :)
Bo kto raz spróbował, ten już nigdy nie wzuje kąpielówek. Ale tak naprawdę dlatego, że w urodzinowym prezencie zafundowaliśmy sobie pobyt w naturystycznej wiosce ulokowanej w miejscowości Vera Playa.
Jest to miejsce dość szczególne, gdyż niemal wszędzie można poruszać się nago.
A nie jest to wcale żaden zamknięty, ogrodzony chroniącym przed wścibskimi spojrzeniami płotem ośrodek.
Są normalne, dostępne dla wszystkich ulice...
...nawet autobusowe przystanki (choć w publicznej w komunikacji raczej trzeba się ubrać)...
...no i oczywiście przeróżne osiedla składające się z mniejszych, czy też okazalszych budynków.
Po prostu- witamy w Vera Playa. Wszędzie coś dynda, czy też zwisa. Gdzie człowiek nie spojrzy, tam czai się golas. Albo i cała zgraja. Głównie seniorów. Dlatego też, jeśli powodują wami powody estetyczno- erotyczne, to nie jest to miejsce dla was. Jak wspomnieliśmy wcześniej: zwisa i dynda.
Właśnie o to chodzi. O akceptowanie cielesności, zarówno u siebie jak i u innych. Bo przecież jeśli ukryjemy coś pod ubraniem, nie oznacza to, iż zniknie. Wciąż będziemy tacy sami.
Fajnie jest golasować publicznie na prawo i lewo. Ale kiedy zaczyna wiać wiatr, to dobrze jest mieć jeszcze do dyspozycji balkon. Najlepiej pokaźnych rozmiarów na którym niemal przez cały czas świeci słońce.
Zaś kiedy nie dmucha, można korzystać z niemal bezkresnej plaży.
Aż tam hen hen, niemal po horyzont da się spacerować bez ubrań brzegiem morza.
Komo zresztą od zawsze stroni od tekstyliów. Pełen zen.
Po kilku dniach niebo zasnuły delikatne chmurki, wybraliśmy się więc na zwiedzanie okolicy. Najsłynniejsza z pobliskich osad zwie się Mojácar i jest malowniczo ulokowana na szczycie wzgórza.
Andaluzyjskie białe domki porastają niczym gęsty las wąskie, stromo pnące się ku górze uliczki.
Zaś wszechobecne koty, postanowiły sobie za punkt honoru, doprowadzić wszystkie, przybywające na zwiedzanie psy do nerwowego rozstroju.
Dlatego po szybkim zwiedzaniu, w trosce o zdrowie psychiczne naszego czworonoga, obraliśmy kierunek powrotny. Tak naprawdę, to zaczęło się przejaśniać i po kilkugodzinnej rozłące zatęskniliśmy za skąpanym w słońcu tarasikiem.
Tak mijały nam beztroskie dni, aż trzeba było się na powrót ubrać i opuścić naturystyczny eden.
Żegnaj naturystyczny raju, adios nasz solarny zakątku! Czas wracać do namiotu. Nie żebyśmy rozpaczali z tego powodu. Jest jeszcze przecież tyle naturystycznych plaż do odkrycia.