Trzeba podążać wijącym się pośród gór zakurzonym szlakiem. Za towarzyszy mając jedynie nieliczne kępy palm.
Krok za krokiem, gdy słońce pali w kark, a buty nikną w gęstej mgiełce kurzu.
Po drodze mijając zatoczki niemal idealne. Niestety jednak skalane już przez ludzki ród, czy to stopą, czy to żaglem.
Tu byłoby fajnie- niestety ciężko chyba będzie rozłożyć ręcznik :)
No i w końcu docieramy do celu. Ideał został odnaleziony.
Dobra, musimy przyznać, że trochę koloryzujemy tę opowieść. Ot oszukujemy odrobinkę, gdyż kilka kilometrów wcześniej napotkaliśmy taki oto znak i dzięki niemu wiedzieliśmy, że nasza wędrówka nie będzie bezowocna, że gdzieś tam czeka plaża upragniona nudystów.
Nie mieliśmy jednak informacji, jak będzie wyglądać, gdyż była tylko kropeczką na mapie. A czy byle punkcik może wyrokować o urodzie?
Tak czy inaczej warto było poświęcić trochę dnia na dreptanie. Nikt inny nie zadał sobie tego trudu i mieliśmy całe miejsce jedynie dla siebie.
Po kilku godzinach wracamy. Nasyceni solą, piaskiem, słońcem oraz wiatrem.
Oczywiście nie zawsze, a w sumie to bardzo rzadko na początku ścieżki znajdują się jakieś tablice. W większości przypadków naprawdę nie wiadomo, co czeka na człowieka, cóż to za rogiem czeka. I takie momenty są najwspanialsze, a druga wizyta na tej samej plaży, czy też wędrówka tym samym szlakiem nie ma już tego posmaku przygody.
Czas więc ruszać dalej. Po trzech dniach spędzonym w Puerto de Mazarrón (zdjęć nie będzie, bo i miasteczko niezbyt fotogeniczne) składamy namiot wybywamy dalej na południe. Ku Andaluzji.