Podekscytowani nadchodzącym wyjazdem wstaliśmy tak wcześnie, że postanowiliśmy zbudzić pogrążone jeszcze głęboko w morskiej toni słońce. Wstawaj leniwa gwiazdo, nie ma co kaprysić! Nie czas na ociąganie się z rozpoczęciem dnia, pora ruszać na zachód, ku francuskiej ziemi, ku chrupiącym bagietkom, lazurowej wodzie oraz... okraszającej to wszystko barierze językowej :)
Kilka godzin w trasie i oto jesteśmy w La Seyne-sur-Mer- naszym docelowym porcie na najbliższy miesiąc. Nie jest to co prawda nasz pierwszy, dziewiczy rejs w te strony. Można nawet powiedzieć, że jest to rodzaj podróży sentymentalnej, gdyż niemal dziesięć lat temu spędziliśmy tu kilka ładnych tygodni w kamperze. Wtedy jednak nie byliśmy aż tak łazikowo aktywni, więc oprócz kilku starych kątów jest jeszcze bardzo dużo do odkrycia.
Jedno jest jednak stałe. Guru wszystkich francuskich meneli- król procentów, czyli piwna berbelucha Atlas. W sumie, to nie wiemy dlaczego, ale każdą z wizyt w krainie wielbicieli mięczaków rozpoczynamy od przywitania się z puszką tego ciemnozłotego płynu. Trzeba przyznać, że da się wypić, a i moc jest nie byle jaka :)
Drugi dzień to już właściwy pobyt oraz początek zamalowywania białych plam na niepełnej jeszcze mapie okolic. Ruszamy w dzicz w poszukiwaniu znalezionej w Internecie plaży nudystów.
Oto i ona. Istna piękność, to trzeba jej szczerze przyznać. Wszystko co kochamy w takich miejscach umiejscowione jest w powyższym kadrze. Strome opadające ku morzu klify?- są. Drobne kamyczki przechodzące w piasek?- zgadza się. Chroniące przed wiatrem skały?- jakżeby inaczej. Ograniczona ilość ludzkiego rodu?- dokładnie! Prawdziwy raj dla golasów.
No to hyc do wody. Oddajmy jej odrobinę własnego ciepła, może za kilka dni nie będzie już taka strasznie zimna :)
Cielska wygrzane, można ruszać z powrotem do bazy. A gdzież to ona się znajduje?- zapytacie może nie kryjąc ciekawości. Otóż kwaterujemy u tubylców w przerobionym na mieszkanko garażu. W sumie całkiem przyjemne miejsce. Z okienka w kuchni widzimy oliwne drzewa oraz skromny kurnik, z przodu zaś mamy były podjazd, obecnie służący nam za taras.
Pięknie, nie ma co.
Żeby nie ułatwiać sobie zanadto życia, zamiast wrócić tą samą wiodącą w dół, bądź też jedynie po płaskim drogą, postanowiliśmy wspiąć się do góry, przedzierając się przez gęste krzaczory na punkt widokowy. W oddali widać Tulon, półwysep Saint-Mandrier-sur-Mer oraz naszą lokację, czyli La Seyne-sur-Mer .
W drodze powrotnej podziwiamy kolejne puste plaże.
Zaś na koniec pełnego przebierania łapkami dnia, uprzednio napychając brzuszek, Komo zwija się w małą psią kuleczkę i śpi grzecznie do poranka. Cóż za przygody spotkają go dnia następnego? O tym już wkrótce.