Ze snu
budzą mnie jakieś niezidentyfikowane dźwięki. Spoglądam na
zegarek, jest kwadrans po północy. Krople deszczu rozbijając się
o dach kampera wybijają monotonny rytm. Spoglądam przez maleńkie
okienko alkowy na otaczającą nas ciemność. Spowite chmurami niebo
nie przepuszcza żadnego światła. Ledwo widoczne kontury
otaczających nas drzew dodatkowo rozmywa padający deszcz.
Nasłuchuję. Cisza. Wciąż cisza. Nagle znów słyszę odgłosy,
które wybudziły mnie z beztroskiego chrapania. Metaliczny dźwięk
przypomina trochę wiercenie i dochodzi gdzieś z drugiego krańca
polany. Teraz sobie przypominam, że po lewej stronie polany na
której postanowiliśmy się zatrzymać, by spędzić noc stał mały,
rozpadający się domek. Oprócz niego nic, zupełne odludzie. Tylko
my i przyroda. Takie bynajmniej były założenia za dnia gdy
parkowaliśmy tu w cieniu rozłożystego dębu. Teraz, prawdopodobnie
z tego sypiącego się domostwa dobiegają te niepokojące odgłosy.
Wrr, wrr, powtarza się rytmicznie. I coś jeszcze, jakby krzyk. Nie,
to niemożliwe. Otwieram okienko i nasłuchuję. Musiało mi się
wydawać. Cisza. Już mam zamykać szybkę, kiedy wyraźnie do mnie
dochodzi czyjeś przytłumione wołanie o pomoc i coraz głośniejsze
wrr, wrr... Ogarnia mnie lęk. Czemu nie posłuchałem żony i
uparłem się żeby tu nocować. Osioł, zawsze musisz postawić na
swoim. Co robić? Deszcz się nasila. Wołanie jednak nie ustaję,
wręcz słychać coraz wyraźniejsze:
P O M O
C Y!
Przełamując
wypełniającą mnie coraz bardziej panikę postanawiam sprawdzić co
się dzieję. Schodzę na dół i ubieram się. W głowie kłębią
się myśli. Nie, to niemożliwe. Takie rzeczy dzieją się
amerykańskich horrorach klasy B. Na pewno nie w realnym świecie.
Może jakieś małolaty stroją sobie żarty i postanowiły
nastraszyć naiwnych turystów. Pewnie tak. No to pokaże gówniarzom,
że im się nie udało. Jeszcze mnie popamiętają. Biorę policyjną
pałkę, którą wozimy dla obrony i wychodzę.
Na
zewnątrz jest zimno, a deszcz pada coraz mocniej. Ruszam w stronę
wrzasków. Gdy zbliżam się do rujny, zaczynam dostrzegać
niewyraźne światło wydobywające się z piwnicy. Wrr, wrr i
kolejne, powtarzające się krzyki. Dochodzę do ściany, przykucam
brudząc sobie przy tym ręce o rozmokłą ziemie.
Cholera!
Wstrętne gnojki! Jeszcze mnie popamiętacie.
Zaglądam.
W małym,
ciasnym piwnicznym pomieszczeniu znajdują się dwie postacie, a
dokładniej jedna leży na szpitalnym łóżku, a druga się nad nią
pochyla. Dostrzegam i wiertarkę. Wrr, wrr. Spoczywający na łóżku
jest przywiązany jakimiś pasami, czy może sznurem. Widać, że nie
może się ruszyć, a na jego zmasakrowanej twarzy maluję się ból
i strach. Postać górująca nad nim wpycha mu w usta knebel.
Przysuwam się odrobinę bliżej do brudnej, pokrytej pajęczynami
szyby by lepiej widzieć. Opieram się przy tym o oślizgły grunt,
ręka mi ucieka i przewracam się. Unoszę głowę w stronę piwnicy
i widzę, że postać z wiertarką mnie spostrzegła. Nasze
spojrzenia się spotykają.
Uciekać,
szybko uciekać!
Zaczynam
ile sił w nogach biec w kierunku dębu pod którym nocujemy. Ślizgam
się na mokrej trawie. Upadam. Wstaje jednak szybko i dalej biegnę.
Wpadam do samochodu. Niestety z emocji zapomniałem, że tuż nad
wejściem wisi mała szafka. Wbiegając uderzam o nią głową.
Nieprzytomny padam na podłogę.
Budzę
się zlany potem. Na szczęście to tylko sen. Z zewnątrz dobiegają
tylko odgłosy zalewających świat kropli deszczu. Chociaż nie, coś
słyszę. Przełykam gęstą ślinę, pot występuje na moje
rozpalone czoło, a serce zaczyna bić coraz mocniej. To chyba jednak
nie był sen. Ktoś zaczyna walić w drzwi kampera...