Siedzimy sobie po raz kolejny w La Seyne sur Mer. Temperatura z dnia na dzień staje się coraz przyjemniejsza i mamy nadzieję, że zimne noce odeszły już bezpowrotnie. Wczoraj udało się nam nawet troszkę poplażować (a raczej pokamieniować :))
Jak już tak sobie siedzimy to warto by zobaczyć, co znajduję się za ocieniającą nas od wschodu górą. Wszystko wokół mamy już dokładnie spenetrowane, została nam tylko ona. Więc co tu dużo gadać, trzeba ruszać. Didol pod kran, woda do torby i hej ku przygodzie.
Pniemy się i pniemy, Didol sapie i dyszy niczym stary silnik diesla. Ścieżka powoli zaczyna zanikać i zamieniać się w błotnistą maź.
W końcu wdrapujemy się na szczyt, fakt- widok jest całkiem przyjemny.
W pewnym momencie ścieżka znika całkowicie, jak i prowadzące nas po niej znaki. Nie jest to pierwszy raz we Francji, gdy idąc gdzieś, szlak nagle się urywa i przed sobą widzimy albo skały, albo przepaść, albo po prostu wielkie nic :) Lawirujemy jakoś w dół i trafiamy do miasteczka.
Łazimy, podziwiamy, relaksujemy się na ławce. No, ale trzeba jakoś wrócić. Oczywiście znaków brak. W końcu trafiamy na szlak- idziemy nim kawałek coraz wyżej urwiskiem, aż w pewnym momencie pojawiają się czerwone taśmy i okazuje się, że szlak jest zamknięty po ulewnych deszczach. W drodze powrotnej spotykamy Francuza, który mówi, że można iść inaczej. W lewo, w prawo, przez las i już jesteście w kamperze. To ruszamy ponownie. Znowu ścieżka robi się coraz węższa i bardziej błotnista, aż pojawia się przed nami znak, że wchodzimy na teren prywatny i dla własnego dobra lepiej tego nie robić. Dobra wracamy, nie wiadomo tak naprawdę, gdzie byśmy doszli.
I tu kończy się nasza mrożąca krew w żyłach historia. Po zejściu do miasteczka i cierpliwym poczekaniu na autobus, wracamy na gapę (naprawdę chcieliśmy kupić bilet, ale kierowca chyba nas nie zrozumiał i jakoś tak wyszło :)) do naszego domku na kółkach.
Tu jeszcze z innej beczki. Nasze dwa dni spędzone z Wojtkiem z ekipy
kudłaczy. Deszczowe internetowanie i kamperowe imprezowanie :)