Tradycyjnie już w drodze powrotnej z Chorwacji nie mogło zabraknąć kliku
noclegów w tym pięknym kraju. Tym razem bogowie Internetu byli dla nas łaskawi i
niezwykle życzliwi, co poskutkowało znalezieniem bardzo przyjemnego
mieszkanka niemal nad samą Gardą. Te parę dni nad jeziorem stanowiło godne ukoronowanie prawie dwumiesięcznego wyjazdu.
Po deszczowej bałkańskiej końcówce, pogoda postanowiła wynagrodzić nam wszystkie brzydkie momenty, nie żałując słonecznych promieni.
Zatrzymaliśmy się na wschodnim wybrzeżu Gardy, w miejscowości Torri del Benaco.
Musimy przyznać, że to całkiem urokliwa osada. Co prawda, poza sezonem mocno wyludniona, ale właśnie ten fakt jest dla nas zazwyczaj dużym pozytywem.
Jest starówka, są wąskie uliczki, jest długi nadbrzeżny deptak, jest nawet pamiętający odległe wieki zamek...
...jest błękitna, spokojna woda, są wpadające do niej góry...
...są też, niemal wszechobecne podczas tego wyjazdu, koty.
Przez trzy dni pobytu nie próżnowaliśmy, czas swój spędzając na eksploracji okolicznych pieszych szlaków,...
które obfitują w liczne punkty widokowe.
A krajobrazy oraz roztaczające się z nich panoramy są zaiste zacne.
Ukazana na zdjęciu, ulokowana nad małą zatoczką miejscowość zwie się Garda. W sumie, to nie wiemy, czy daje ona nazwę jezioru, czy też jest zupełnie odwrotnie. Ok, wróć! Właśnie podpytaliśmy kolegę Googla i okazuje się, że daje.
Przerwa na piknik. Komo jak zawsze bardziej zainteresowany konsumpcją niż urokliwymi przejawami przyrody.
Nasze włości w pełnej krasie.
Po trudach wędrówki warto schłodzić stopy. Szczególnie kiedy woda jeszcze nie taka lodowata.
Co by o niej nie myśleć, to jedno jest pewne- ładna ta Italia.
Kolejny dzień, kolejna wycieczka, tym razem w przeciwnym do tej wczorajszego kierunku.
Szlak szlakiem, drogowskazy drogowskazami- warto jednak mieć zawsze ze sobą dobrą mapę/aplikację. Zaoszczędzi nam to z pewnością wielu nerwów oraz nadprogramowych kilometrów. Szczególnie we Włoszech.
To się nazywa złota jesień.
Górskie szczyty przyprószyły się już śnieżną siwizną.
Cel naszego powłóczenia nogami- Ponte Tibetano. Wstyd się przyznać, ale w sumie to chyba nasz pierwszy w życiu wiszący most tego typu. Z emocji aż zapomnieliśmy o lęku wysokości.
Komo tak dostał w kość, że twardy i zimny kamień stał się wygodnym legowiskiem.
W sumie dla nas także. W relaksie po trudach bezdroży skutecznie pomogły piwne izotoniki :)
Nie chcemy do domu. Nie jedźmy dalej na północ! Tam już szaruga, zimnica, a nawet śnieg.
Cóż nam jednak pozostaje? Czasami trzeba sprawdzić, czy chałupa jeszcze stoi. Więc, jeszcze tylko przekroczyć Alpy i już możemy nadawać do Was z salonowej kanapy.
Podsumowując, zarówno cały wyjazd, jak i jego apenińską odnogę, musimy przyznać, że nie mamy na co narzekać i śmiało zaliczymy go do jednego z najlepszych. Dziękujemy Losowi, Wszechświatowi, czy komu tam trzeba, za możliwość jego odbycia i wszystkie towarzyszące temu przeżycia. Namaste!