czwartek, 22 grudnia 2022

Domowopieleszowy spleen.

Kiedy niebo, jak ciężka z ołowiu pokrywa,
Miażdży umysł złej nudzie wydany na łup,
Gdy spoza chmur zasłony szare światło spływa,
Światło dnia smutniejszego niźli nocy grób;

Kiedy ziemia w wilgotne zmienia się więzienie,
Skąd ucieka nadzieje, ten płochliwy stwór,
Jak nietoperz, gdy głową tłukąc o sklepienie,
Rozbija się bezradnie o spleśniały mur;

Gdy deszcz robi ze świata olbrzymi kryminał
I kraty naśladuje gęstwa wodnych smug,
I w mym mózgu swe lepkie sieci porozpinał
Lud oślizgłych pająków - najwstrętniejszy wróg;

Dzwony nagle z wściekłością dziką się rozdzwonią,
Śląc do nieba rozpaczą szalejący głos
Jak duchy potępieńców, co od światła stronią
I nocami się skarżą na swój straszny los.

A w duszy mej pogrzeby bez orkiestr się wloką,
W martwej ciszy - nadziei tylko słychać jęk,
Na łbie zaś mym schylonym, w triumfie, wysoko,
Czarny sztandar zatyka groźny tyran - Lęk. 
 
 
Ostatnio kończyliśmy wpis klasykiem francuskiego fin de siècle, więc dzisiaj dla odmiany zaczniemy jednym z najwspanialszych wierszy tamtej epoki. Jakoś tak się dziwnie składa, że utwory te jak ulał pasują do naszej aktualnej kondycji psychicznej. Spleen Charlesa Baudelaire w tłumaczeniu Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego (zresztą bardzo barwnej postaci II RP (klik!)) jest idealnym towarzyszem ostatnich, grudniowych wieczorów oraz dni, gdyż tak naprawdę nie ma między nimi różnicy. Tak czy siak, jest ciemno i ponuro.
 

Żeby jednak nie dołować Was zanadto, przygotowaliśmy przegląd kilkunastu zdjęć "ku pokrzepieniu serc", które to starają się dokumentować to, iż grudniowa rzeczywistość, to nie tylko mrok oraz wszechobecna zgnilizna.

Zaczynamy wycieczką nad Jezioro Bodeńskie. Kilkugodzinny spacer w towarzystwie słonecznych promieni, skutecznie wymiótł pajęczyny gęsto oplatające nasze dusze oraz zwisające z kołatających się w nich posępnych myśli.


Dużo światła, wesoły piesek, skrzypiący pod butami śnieg- czego chcieć więcej? Lepiej nie pytajcie, bo jeszcze odpowiemy. 

Jezusek Polny strzaskał się już na brąz. Ach te południowoniemieckie słońce.


Kolejna wycieczka to już, położony w końcu nie tak daleko- Zurych. To największe ze szwajcarskich miast szczyci się licznymi świątecznymi jarmarkami. Wiemy, że to zupełnie nie w naszym stylu, żeby odwiedzać przybytki tego typu, ale co tam, czego nie robi się dla kilku ładnych fotek

Które to w sumie, jak sami przyznacie, wcale takie oszałamiające nie są. Cóż, próbowaliśmy.


Tak, czy siak, Zurych klawy jest i nigdy nie zawodzi.

Pomimo naszej niechęci do dużych miast oraz zamieszkujących je bogaczy. Cóż, nie wszystko da się racjonalnie wyjaśnić. Szczególnie jeśli chodzi o zakamarki duszy. Jest napisane: Są rzeczy na niebie i na ziemi, o których się filozofom nie śniło :)

Nawet na głównym dworcu możemy pomruczeć pod nosem jakąś kolędę, ożłopać się grzanym winem, czy też wciągnąć grilowanego wursta.

Po wszystkim zaś udać się w podróż mikołajowym tramwajem.


Tu już bliżej do alpejskich szczytów i, pomimo delikatnego, jeziornego oparu- widać je wyraźniej niż nad naszą bodeńską kałużą.


Jeszcze nie rozpoczęła się na dobre zima, a tu już pierwsze wiosenne pomruki przyrody. A mówią, że nie wszystko da się kupić.

Tuż przy miejscu w którym zaparkowaliśmy samochód, ulokowane jest muzeum sukulentów i innych kaktusów.

Fajne. Nawet bardzo. Na dodatek wstęp wolny.

W tutejszej Ikei zrobiliśmy deal życia. Pięć wegańskich hot-dogów za jedyne pięć Franków.

 A to już najbliższa okolica naszej wioski- ruiny zamku Hohenkrähen.

Ośnieżone, śliskie kamienie nie sprzyjają wspinaczce.

Gdzieś tam hen na horyzoncie powinno być widać Alpy. Niestety wierna towarzyszka ostatnich tygodni, czyli mgła spowiła je szczelną kołderką.


Tu byliśmy. Na szczycie wulkanu. Bo i pobliskie szczyty to wygasłe, wulkaniczne stożki.

Sami widzicie, że optymizm oraz pozytywne nastawienie do egzystencji tryska niemal z każdego pora skóry, czas więc chyba kończyć. Na odchodne jeszcze tylko nasze małe, zaklęte w słoikach kombuchowe dzieciątka. Hodowla trwa w najlepsze, ku chwale zbolałych kiszek.