Po ponownym przekroczeniu Pelješkiego Mostu przenieśliśmy się nie tylko w przestrzeni, ale także poniekąd w czasie, do tak przecież jeszcze bliskiej przeszłości. Tak niedaleka chwila sprawia, że brakuje nam twórczej weny oraz materiału, którym mogłaby się posilić- nie mamy po prostu o czym pisać. Zapewne dlatego, w tym momencie pojawiła się myśl, żeby podeprzeć się minionymi wpisami i skleić z nich podsumowującego nasz pobyt post. Zapewne niewielu z Was wraca do tej dawniejszej pisaniny, a szkoda żeby się nieboraczka zmarnowała, dlatego też "Voilà", przed Państwem blogowy Frankenstein!
Dawno, dawno temu, kiedy Britney Spears królowała jeszcze na listach
przebojów, a my byliśmy piękni, młodzi oraz dysponowaliśmy pełnym
uzębieniem, spędziliśmy zasłużone wakacje w Makarskiej. Wtedy jeszcze
ten okres zwał się urlopem i niestety trwał w sumie tylko jakieś
rachityczne trzy tygodnie w roku.
Ten szczęśliwy, lecz nazbyt krótki czas, przypadał dla nas bodajże w sierpniu, a w tym okresie, jak się możecie domyśleć, nie byliśmy na riwierze sami. Za towarzystwo mieliśmy tysiące takich samych jak my spracowanych nieboraków oraz ich hałaśliwe i pyzate dzieci, zrzędliwe teściowe, czy też naburmuszone nastolatki (taka to była prehistoryczna era, w której nie było jeszcze przemądrzałych komórek, więc młokosom pozostawała tyko mówiąca niezrozumiałym językiem telewizja- więc nie ma się co dziwić).
Jak się pewnie domyślacie, nie byliśmy jakoś szczególnie rozczarowani (nie wiedzieliśmy, że można inaczej), ale także nie nazbyt zadowoleni z pobytu. Przepełnione do granic plaże, wrzynające się w zadek kamienie, przebiegłe, pragnące ukłuć w stopę jeżowce, czy też pękająca w szwach promenada. Do tego drożyzna oraz towarzyszący temu wszystkiemu piekielny żar. Cóż innego pozostaje powiedzieć: lekko nie było.
Zapewne w szczycie sezonu Makarska nie byłaby miejscem, które chcielibyśmy odwiedzić w pierwszej kolejności. Byliśmy już tutaj jakieś piętnaście lat temu i szczerze pisząc, to niewiele pamiętamy oprócz drożyzny, tłoku oraz... pięknej plaży nudystów. Czas oraz lokalne wino skutecznie zacierają wspomnienia :) Jednak teraz, poza sezonem, destynacja ta, to istny raj. Wciąż jeszcze ciepłe morze, brak tłumów oraz, jeżeli odejdziemy tylko odrobinę od zabudowań, wspaniała, niemal egzotyczna przyroda.
Makarska dzieli ludzi. Taka to już miejscowość, że dla jednych jest
uosobieniem raju na ziemi, pięknych plaż, wpadających niemal bez
ostrzeżenia wprost do morza stromych gór i dzikiej przyrody zaś dla
innych to synonim urbanistycznego gwałtu na naturze oraz betonowego
piekła. Najciekawsze jest jednak to, iż każda ze stron ma rację. Nie
trzeba nadmiernie wysilać umysłu, by wyobrazić sobie, co też musi się
tutaj dziać w szczycie sezonu, jakie masy ludzi przetaczają się po
deptakach, jakie tłumy okupują każda wolną przestrzeń na plaży.
Apartamenty pełne, knajpy pękają w szwach. Płaczące dzieci, rozdarte
nastolatki oraz podpici dorośli.
Muzyka waląca do późnej nocy z
dyskotekowych głośników. Śmieci i rzygi. Chaotyczna zabudowa dzielnicy
Veliko Brdo wdzierająca się wysoko w dziewiczy masyw Biokovo, skrząca
się basenami oraz rozjeżdżona kołami samochodów. Infrastruktura nie
radząca sobie z nadmiarem ludzi oraz ich "produktów". To sezon, to lato-
to miejsce w którym z pewnością nie chcielibyśmy spędzić ani chwili
(choć kilkanaście lat temu byliśmy tutaj na klasycznym urlopowym
wypoczynku). Lecz upalna pora roku to nie wszystko. Jest jeszcze jesień,
zima oraz wiosna. Wtedy to Makarska diametralnie zmienia swoje oblicze i
przeistacza się w istny eden.
Nieliczni ludzie spacerują leniwie po nadmorskim deptaku, starówka wypełnia się chorwackim, zamiast niemieckiego, czy polskiego. Plaże mogą wreszcie odsapnąć od bezmiaru przygniatających je leżaków. Tubylcy zapełniają otwarte także poza sezonem knajpy. Słonko przypieka, woda w morzu nawet zimą zbliżona jest temperaturą do bałtyckiej, liczne koty okupują nabrzeże wygrzewając się leniwie w słońcu. Idylla.
Nie ma infrastruktury, nie ma ratowników, leżaków, czy też plażowych barów. Jest za to błękit i ożywczy chłód wodnej toni.
Okoliczne plaże można mieć jedynie dla siebie. Czasem tylko przypałęta
się ktoś inny, równie spragniony życiodajnych promieni, są jednak dni,
gdy nie pojawia się nikt.
Czas znów ruszać w drogę. Niestety, ale nasza zimowa podróż, wraz z nadejściem wiosny, powoli zbliża się do końca. Co prawda, zostało nam jeszcze kilka dni w Chorwacji oraz ciekawych lokacji do odwiedzenia, ale nie da się uciec od smutnej prawdy, że to już prawie finisz. Niniejszy wpis miał być jak zawsze wesoły, może nawet rymowany, lecz w tle właśnie leci "Hurt" w wykonaniu Johnnego Casha i dostojny już wiekiem The Man in Black interpretacją tego utworu właśnie rozbił bank. Bank smutku.
Bo nie da się ukryć, że im bliżej wyjazdu, tym bardziej ogarnia nas melancholia. Zżyliśmy się przez ten czas z Makarską, z morzem, z górami, z naszą nudystyczną jaskinią, po prostu polubiliśmy towarzyszącą nam tutaj codzienną rutynę. I choć zawsze, zaledwie po kilku dniach w jednym miejscu już ciągnęło nas znów w trasę, to tym razem takie myśli omijały nasze czaszki szerokim łukiem.
Na zagubionych pośród stromych kamiennych klifów plażach czuliśmy się niczym rozbitkowie na bezludnej wyspie. Jak samotni Robinsonowie bez ubrań oraz dobytku, ale także bez smutków i trosk. Tylko my oraz pierwotna natura, a wszystko zatopione w przerywanej od czasu do czasu szumem fal ciszy.
Będziemy tęsknić za chrupiącymi pod podeszwami butów kamulcami. Za
stromymi podejściami, wijącymi się w nieznane ścieżkami, za uczuciem
ekscytacji które towarzyszy człowiekowi podczas zbliżania się do
nieznanego zakrętu. Za wszędobylskim kotami- wagabundami. I choć nie należymy do gorliwych
wielbicieli tych futrzaków, to tutejsze skradły nasze serca, a nawet
zdarzyło się nam je dokarmiać. Za zachodami słońca. Niemal codziennie w innej scenerii i może dlatego tak oszałamiająco pięknymi.
Żegnaj Piękna! Z pewnością zobaczymy się niebawem. No dobra, w obecnych czasach lepiej nie czynić takich twardych założeń. Ujmijmy rzecz inaczej: mamy nadzieję na rychłe ponowne spotkanie.