Jadąc z naszej skromnej osady w kierunku miejscowości Klek, zjeżdżamy z głównej drogi w stronę wioseczki zwanej Slivno Ravno, u stóp której rozciągają się schodzące ku morzu malownicze winnice z dominującym w Dalmacji szczepem plavac mali.
...oraz nowego, dwukilometrowego Pelješkiego mostu, który można by powiedzieć: spaja Chorwację, która do tej pory rozdzielona była (i oczywiście nadal jest) wąskim pasem wybrzeża należącego do Bośni i Hercegowiny.
Oto i to cudeńko. Dla spragnionych większej ilości wiedzy (klik!). W tym miejscu powinniśmy zawrócić oraz przejechać z powrotem do głównej trasy. Lecz, jak wiadomo, nie lubimy wracać tą samą drogą, więc postanowiliśmy ruszyć dalej, by zjechać do miejscowości Klek od drugiej, południowej strony. To był błąd. Jezdnia stawała się coraz węższa i bardzie wyboista, zaś szuter coraz częściej zastępował asfalt. Kilka razy musieliśmy się zatrzymać, by sprawdzić, czy damy radę przejechać. Powszechnie wiadomo, że porządnie wypocić się jest bardzo zdrowo, więc czego nie robi się dla tegoż. Szczęśliwie skończyło się jedynie na kilku rysach na samochodowym lakierze.
Po zjechaniu w dół do morza miał miejsce szybki hyc do wody, by zmyć z siebie nadmiar stresowego potu.
Wracając ze szczytu mieliśmy bliskie spotkanie, nie wiemy jednak którego stopnia. Doszło bowiem do kontaktu z przedstawicielką niemalże obcych cywilizacji.
Następny poranek to czas pożegnań. Zakupiliśmy dwie flaszki oliwy wyrabianej przez naszego gospodarza Daria, kilka kilogramów suszonych fig, które jeszcze niedawno rosły w ogrodzie...
...w prezencie dostaliśmy wielką torbę mandarynek...
...i ruszyliśmy nowiutką przeprawą w drogę, ku czającej się w oddali Czarnogórze.