wtorek, 27 marca 2018

Google, Google powiedz przecie, gdzie wiatr nas z plaży nie zmiecie?


Do południowych Włoch nie zagnała nas wcale ciekawość, czy też potrzeba odkrycia niespenetrowanego dotychczas regionu. Nie, zaprowadziła nas tam prognoza pogody, która nęciła nas świecącym tam słońcem oraz dwucyfrową temperaturą. Co się więc długo zastanawiać, czas ruszać w stronę równika.


Pierwszy problem w tych okolicach to brak parkingów dla kamperów, a na wszystkich innych zakazy. No, gwoli ścisłości postoje są, tylko, że w tym okresie wszystko jest jeszcze zamknięte. Co z tego, że mamy lepszą pogodę niż na północy, a może właśnie dlatego, po co się przemęczać, wystarczająco dużo kasy zarobimy podczas sezonu urlopowego. Niech Milanese robią, skoro tak kochają pieniądze (do regionu Abruzzo wszystko jest otwarte niemal cały rok).


Nie żebyśmy ganili nadmiernie mieszkańców tych okolic, jak wszyscy zapewne wiedzą, bliżej nam odrobinę do leniwych Terrone, niż do nadgorliwych konsumentów polenty. Chociaż, tak naprawdę to kto wie, powiedzmy, że staramy się stać pośrodku. Po prostu jak rzeczywistość, czy też los nie układa się po twojej myśli, to zaczynasz na niego psioczyć. Całe szczęście trafiliśmy do (położonego w według przewodnika najbiedniejszym regionie Italii, czyli Molise) gościnnego i przy okazji urokliwego Termoli.
Samo miasto szczyci się pięknie zachowaną starówką oraz kilkoma, wypełnionymi drogimi butikami uliczkami tuż obok. Jeżeli oddalimy się jednak kilka kilometrów od centrum, trafimy do świata bardziej przypominającego Rumunię, czy też Bułgarię, niźli krainę konsumentów makaronów w postaci i formie wszelakiej. Biegające luzem psy, trochę zalegającego na plażach syfu, nieukończone straszące rozkładem inwestycje oraz domu tuż przy plaży w cenach, które tylko kuszą, by się tu przenieść. Nie tylko ceny zresztą równoważą, wspomniany wcześniej delikatny bajzel. Na szalę należy jeszcze dołożyć ludzi. Serdecznych i pomocnych, no i oczywiście wyluzowanych.


Niestety, wujaszek Googel wystawił nas nieco do wiatru dosłownie i deszczu i po kilku dniach zaczęliśmy się go pytać: Google, Google powiedz przecie, gdzie wiatr nas z plaży nie zmiecie? Na co ten złośliwy ku.as odpowiedział, że na północy. Pewnie, zawsze lepiej tam, gdzie nas nie ma.

 
Tak też trafiliśmy do miejscowości Macerata. Uczciwie stawiając sprawę musimy powiedzieć, że nie skusiła nas jej obfitująca w zabytki starówka, a parking obfitujący w prąd, którym to możemy karmić naszego najlepszego przyjaciela podczas tych chłodnych dni, czyli farelkę.



Prądowa uczta trwała dwa dni, a że ocieplenia nie widać (Google ty ku.asie!), ruszyliśmy dalej w poszukiwaniu darmowej energii. Kolejnym żywicielem dla wiecznie głodnej grzałki okazała się położona na wzgórzu wioska, zwana przez Włochów Offagna.


Jak widać, nie tylko prąd ma do zaoferowania :)



Teraz zaś nadajemy do Was z Corinaldo, z którego to za chwilę ruszamy nad morze do Fano. No, bo wiecie, Google prognozuje koniec ochłodzenia i nadejście prawdziwej wiosny... :)






O, niebieskie niebo!