Do południowych Włoch
nie zagnała nas wcale ciekawość, czy też potrzeba odkrycia niespenetrowanego dotychczas regionu. Nie, zaprowadziła nas tam
prognoza pogody, która nęciła nas świecącym tam słońcem oraz
dwucyfrową temperaturą. Co się więc długo zastanawiać, czas
ruszać w stronę równika.
Pierwszy problem w tych
okolicach to brak parkingów dla kamperów, a na wszystkich innych
zakazy. No, gwoli ścisłości postoje są, tylko, że w tym okresie
wszystko jest jeszcze zamknięte. Co z tego, że mamy lepszą pogodę
niż na północy, a może właśnie dlatego, po co się przemęczać,
wystarczająco dużo kasy zarobimy podczas sezonu urlopowego. Niech
Milanese robią, skoro tak kochają pieniądze (do regionu Abruzzo
wszystko jest otwarte niemal cały rok).
Nie żebyśmy ganili
nadmiernie mieszkańców tych okolic, jak wszyscy zapewne wiedzą,
bliżej nam odrobinę do leniwych Terrone, niż do nadgorliwych
konsumentów polenty. Chociaż, tak naprawdę to kto wie, powiedzmy,
że staramy się stać pośrodku. Po prostu jak
rzeczywistość, czy też los nie układa się po twojej myśli, to
zaczynasz na niego psioczyć. Całe szczęście
trafiliśmy do (położonego w według przewodnika najbiedniejszym
regionie Italii, czyli Molise) gościnnego i przy okazji urokliwego
Termoli.
Samo miasto szczyci się
pięknie zachowaną starówką oraz kilkoma, wypełnionymi drogimi
butikami uliczkami tuż obok. Jeżeli oddalimy się jednak kilka kilometrów od centrum, trafimy do świata bardziej przypominającego
Rumunię, czy też Bułgarię, niźli krainę konsumentów makaronów
w postaci i formie wszelakiej. Biegające luzem psy, trochę
zalegającego na plażach syfu, nieukończone straszące rozkładem
inwestycje oraz domu tuż przy plaży w cenach, które tylko kuszą,
by się tu przenieść. Nie tylko ceny zresztą równoważą,
wspomniany wcześniej delikatny bajzel. Na szalę należy jeszcze
dołożyć ludzi. Serdecznych i pomocnych, no i oczywiście
wyluzowanych.
Niestety, wujaszek Googel
wystawił nas nieco do wiatru dosłownie i deszczu i po kilku dniach zaczęliśmy się go pytać: Google, Google powiedz przecie, gdzie
wiatr nas z plaży nie zmiecie? Na co ten złośliwy ku.as
odpowiedział, że na północy. Pewnie, zawsze lepiej tam, gdzie nas
nie ma.
Tak też trafiliśmy do
miejscowości Macerata. Uczciwie stawiając sprawę musimy
powiedzieć, że nie skusiła nas jej obfitująca w zabytki starówka,
a parking obfitujący w prąd, którym to możemy karmić naszego
najlepszego przyjaciela podczas tych chłodnych dni, czyli farelkę.
Prądowa uczta trwała dwa
dni, a że ocieplenia nie widać (Google ty ku.asie!), ruszyliśmy
dalej w poszukiwaniu darmowej energii. Kolejnym żywicielem dla
wiecznie głodnej grzałki okazała się położona na wzgórzu
wioska, zwana przez Włochów Offagna.
Jak widać, nie tylko prąd
ma do zaoferowania :)
Teraz zaś nadajemy do Was
z Corinaldo, z którego to za chwilę ruszamy nad morze do Fano. No,
bo wiecie, Google prognozuje koniec ochłodzenia i nadejście
prawdziwej wiosny... :)
O, niebieskie niebo!