Zwiedzanie Hiszpanii planowaliśmy rozpocząć od miasta Figueres, potem zahaczyć o Gironę, a dopiero następnie pojechać nad morze. Cały urok kamperowania polega jednak na tym, że bardzo często plany biorą w łeb i coś, co zakładaliśmy rano, już po kilku godzinach jest zupełnie nieaktualne :) Najczęściej postoje okazują się niezgodne z opisem, serwisy niedziałające, a otaczające je okoliczności przyrody mocno odpychające, bądź też po prostu szkaradne.
Miasteczko składa się z dwóch części. Starszej, zamieszkałej cały rok przez tubylców oraz nowszej wieżowcowo-hotelowej, o tej porze roku mocno już opustoszałej. Pierwsza ma całkiem ładną, małą starówkę, druga zaś piękną szeroką, piaszczystą plażę.
Ceny w warzywniakach oraz zwykłych sklepach nie są wygórowane, a wręcz niskie. Niedawno jednak wróciliśmy z wtorkowego targu, a tam kupujemy niemal za bezcen :) Pomidorki po 50 centów za kilogram, to samo pomarańcze, winko od chłopa za grosze i inne cuda nie ułatwiają podjęcia decyzji, co by tu dzisiaj upichcić na obiad. Istny raj dla wegan.
Starsza część miasta...
...powoli zaczyna być atakowana przez nowszą...
...by w końcu ulec i przeobrazić się w takiego hotelowego potworka.
Całe szczęście jest już sporo po sezonie, więc plaże mieliśmy niemal tylko dla siebie.
Temperatura wody jak latem w Bałtyku. Chyba następnym razem zdecydujemy się na kąpiel.
Jak widać kamperowa brać zimuje w tych okolicach dosyć licznie. Nam jednak dwie noce w jednym miejscu wystarczają w zupełności, dlatego też zaraz zbieramy się do drogi. Mamy nadzieję, że zrealizujemy założony plan :)