Zwariowali, czy co- taka oto myśl kołatała się w głowie Rudzielca, kiedy patrzył, jak to bezwstydnie oddajemy się plażowym ekscesom. Choć może przesadzamy odrobinę z czytaniem w jego falach mózgowych, prawdopodobnie wyświetlał się tam niezmiennie tylko komunikat- JEŚĆ, JEŚć, JEść, Jeść, jeść...! Zamiennie można też wstawić słowa: gryźć, biegać lub niszczyć :)
My jednak, jak przystało na ludzi północy, nie zrażaliśmy się pustą plażą i delikatnym wietrzykiem. Co prawda odziani w puchowe kurtki Hiszpanie patrzyli na nas odrobinę dziwnie, co niektórzy prawdopodobnie powątpiewali w nasze zdrowie psychiczne i jednoznacznym gestem pukali się w czoło, a niejedna elegantka wzdrygnęła się zacieśniając przy tym ciaśniej szalik wokół szyi. Ale nic to. No bo, cóż oni mogą wiedzieć o opalaniu? Prawdopodobnie żaden z nich nie był przecież nigdy w wakacje nad Bałtykiem :)
Żeby dopełnić wizerunku prawdziwego morsa, nie mogło zabraknąć jednego. Nie, nie chodzi o parawan.
Taki skwar, że Komo chowa się nawet za torbą w poszukiwaniu cienia. Cienias po prostu :)
Tak to, przepełnieni po uszy witaminą D oraz odpowiednio zabezpieczeni przed odwodnieniem mogliśmy ruszać zwiedzać słynną stolicę Katalonii. Z pociągu wysiedliśmy wprost na Plaça de Catalunya. Wyszliśmy z podziemia, rozejrzeliśmy się dookoła, spojrzeliśmy z nadzieją w nasz lichy przewodnik, napisany zresztą po niemiecku- co dalej, gdzie tu iść?
Wiedzeni instynktem stadnym postanowiliśmy udać się tam gdzie wszyscy. Tak to tłum wessał nas i wypluł na najbardziej znanej alei Barcelony, czyli La Rambli.
Mimo dosyć wczesnej pory ciężko było poruszać się w ludzkiej gęstwinie. Szybko ulotniliśmy się więc w bardziej przewiewne uliczki.
By jednak po chwili, jak typowi niewolnicy przewodników, wrócić ku tłumom i głównym atrakcjom. No, ale cóż zrobić, w końcu po to głównie tu przyjechaliśmy.
Następnie udaliśmy się ku jednemu z największych bazarów miejskich, czyli targowi La Boqueria. Co tu dużo mówić. Mamy nadzieję, że po śmierci weganie trafiają właśnie w takie miejsca. Oczywiście mamy na myśli jedynie dział owocowo-warzywny :)
Potem już tylko zabytki...
...więcej zabytków...
...by wreszcie dotrzeć do morza.
Niewątpliwie nabrzeże i przylegające do niego dzielnice są piękne, no ale te plaże. Cudo, istny tortowy lukierek.
Czas wracać do czekającego na nas w Pineda de Mar kamperka. Właśnie to miasteczko obraliśmy sobie za bazę wypadową do zwiedzania Barcelony. Jako, że zobaczyliśmy tylko niewielki fragment tutejszych cudów i atrakcji, następnego dnia znów zapakujemy się do pociągu i wrócimy. Stay tuned!