Można śmiało zanucić: Papa Was a Rolling Stone...
Widocznie niektórzy już tak mają. Nie potrafią, bądź nie chcą (co w sumie jest tożsame) zapuścić korzeni, ustatkować się gdzieś, by tam budować jakąś stałość, jakiś solidny dom na równie trwałym fundamencie, a nie tylko rozbijać co chwilę tymczasowe obozowisko.
Nie żebyśmy nie lubili miejsca i okolicy w której jesteśmy zameldowani i posiadamy mieszkanie. W końcu nie bez powodu się tutaj znaleźliśmy. Nieruchomość jest spoko, wioska także. Tu nie o to chodzi, że coś jest nie tak jak powinno.
Rozchodzi się o to, że najwspanialej jest być w ruchu, w drodze, zastanawiać się co czeka za kolejnym zakrętem, gdzie będziemy spać za tydzień, czy też w jakim języku będą mówić otaczający nas ludzie za miesiąc. Podejrzewamy, że nawet w Makarskiej, na Hawajach, a nawet w samym Raju po jakimś czasie nadszedłby ten moment. Chwila, w której nieznane staje się znane, a najbliższa okolica przestaje skrywać ekscytujące niespodzianki. Wtedy też zaczyna się to wiercenie w brzuchu, łażenie z kąta w kąt po mieszkaniu, szukanie przysłowiowej dziury w całym. Ot syndrom niespokojnych nóg po prostu. Każdej kolejnej nocy śpi się coraz gorzej, a każdy kolejny spacer cieszy coraz mniej. To znak, że albo zaciągniemy porady specjalisty, by usłyszeć diagnozę: depresja, albo rozpoczniemy naturalne leczenie, czyli ruszymy dalej.
Najgorsze, a może i najlepsze w całej tej kwestii jest to, iż miast przemijać z wiatrem czasu dolegliwość ta się pogłębia.
I jak tu żyć?