Wczoraj obchodziliśmy dwunastą rocznicę ślubu. Data w sumie ważna, choć w naszym przypadku bardziej liczy się moment poznania, a następnie dogłębnego zapoznania :) A fakt ten miał miejsce dziewiętnaście wiosen temu. I tak naprawdę od tego momentu liczymy nasz wspólny czas. Czyli nie dwanaście, a dziewiętnaście lat razem. Niemal połowa życia każdego z nas. Szmat czasu.
Jednak data ślubu ma jeszcze inny wymiar. Symbolizuje wielką zmianę w naszych życiach. To znaczy, wtedy właśnie postanowiliśmy wszystko zmienić. Pozbyć się mieszkania, zostawić pracę, kupić kampera, czyli zacząć podróżować na pełen etat, nie martwiąc się o emeryturę i nie zaprzątając sobie głowy robieniem kariery.
Tak naprawdę ślub był tylko formalnością, urzędowym potwierdzeniem "tak na wszelki wypadek". Bo wiadomo- formularze i cyferki przede wszystkim. Więc, jeśli człowiek nie posiada odpowiedniego wpisu w rejestrze, to nie istotne, jak bardzo kochałby drugą osobę. W razie wypadku, czy wydarzenia się czegoś nieprzewidzianego- do szpitala go nie wpuszczą. Bo to przecież nie rodzina. Na bycie sobie bliskim trzeba przecież mieć papier (choć już niedługo to pewnie kod QR).
Pomyśleć, że od dwunastu lat nie mamy stałej pracy, odłożonych zbyt wielu składek emerytalnych oraz przepracowanych tysięcy roboczogodzin.
Lecz czym tu się martwić? Jak myślicie, ile lat życia spędzicie na emeryturze, a ile z nich będziecie mogli poświęcić na robienie tego o czym zawsze marzyliście, a nie tylko na martwienie się o to, czy recepta na Stoperan nie utraciła jeszcze terminu ważności?
Nie jest to to, do czego byśmy jakoś szczególnie zachęcali, ale włączcie proszę telewizor. Co tam widzicie? Czy myślicie, że w takich okolicznościach warto odkładać życie na potem, na jutro, na emeryturę?
Bądźcie ze sobą szczerzy...
...naprawdę?