Na ostatnie dni chorwackiej odysei porywiste wichry (któż to wie- Mistral, Bora czy też Jugo?) przywiały nas na Istrię, a konkretnie w okolice położonego niedaleko słoweńskiej granicy miasteczka Umag. Osada to zaiste mikra, lecz pełna uroku z racji starówki oraz umiejscowienia na wychodzącym w morze, rachitycznym cypelku.
Tak się też złożyło, iż bardziej owłosiona cześć naszego duetu miała właśnie urodziny. Nie omieszkaliśmy więc skorzystać z tej jakże zacnej okazji oraz pofolgować sobie odrobinę. Wiadomo- jesteśmy z Polski, jeszcze z czasów przedinternetowych, więc tak jak dla naszych przodków w dziejach już dawno minionych, świętowanie= alkohol. A, skoro Boże Narodzenie tradycyjnie obchodzimy przez dwa, a doliczając Wigilię, to i trzy dni, to dlaczego przyjście na świat jednego z nas mielibyśmy celebrować mniej hucznie?
Tańcom, śpiewom oraz degustacji chorwackich winnych specjałów nie było końca. Następne urodziny to już czterdziestka. Wiek to zaiste zacny i nauczeni odbytym właśnie festem obiecujemy, że obchody będą skromniejsze. Faktycznie, z biegiem lat coraz trudniej pozbierać się po takiej kilkudniowej celebracji.
Jedynie z życzeniami było odrobinę słabiej niż w poprzednich latach. Po tym, jak usunęliśmy konta w mediach społecznościowych, moc powinszowań znacznie osłabła. Ale wiadomo, takie czasy. Nie ma Facebooka- nie ma człowieka.
Ki diabeł?
Drugi dzień świąt- pokrzepieni porannym "klinem" ruszamy na zwiedzanie. Chociaż patrząc na zadowolone fizys uchwyconego na fotografii jegomościa i wnioskując z wyglądu tegoż, to nie było chyba aż tak ostro.
Po kilku kilometrach wędrówki brzegiem morza dochodzimy w końcu do starówki. Nie jest ona nazbyt imponująca, ale jak to się mówi- swój urok ma.
Po drodze mijaliśmy ruiny starożytnego miasta Sipar. Teraz odcięte od lądu morską tonią, jednak podczas odpływu można dostać się tam suchą stopą. Warto się wybrać.
Podczas powrotu solenizant podjął próbę ostatniej kąpieli w adriatyckich odmętach. Niestety, z racji niedoborów motywacji- nie udaną.
Wspomniane wyżej ruiny.
Kolejne dni to dużo chodzenia oraz do siebie dochodzenia...
...tradycyjnego już dla nas gapienia się w morze (choć kiedy go brak, to zadowalamy się każdym innym akwenem, czy też rzeką. Ważne, że jest woda).
...wizytacja oddalonej o kilka kilometrów latarni...
...oraz ostatni zachód słońca. Chorwacja rozkochała nas w tychże. Nie, żebyśmy wcześniej byli obojętni na znikający w falach pomarańczowy krążek, jednak podczas tej wizyty chodziliśmy wieczorową porą niemal codziennie nad morski brzeg.
Adieu kraino Žuja! Mamy nadzieję, że spotkamy się znowu wczesną wiosną.