Zmienni jesteśmy, co? Wróćmy jednak do początku. Gdy jechaliśmy oglądać domek byliśmy niemal w stu procentach zdecydowani na podpisanie umowy wstępnej i tym samym jego kupno.
Jedynie kilka drobnych wątpliwości zaprzątało nasze umysły. Ale od tego właśnie jest agent nieruchomości, który notabene kasuje całkiem sporą prowizję, by te niejasności rozwiać.
Kiedy więc, chmurne niebo niepewności miało zacząć się przejaśniać, stało się coś zupełnie odwrotnego. To znaczy, złośliwe cumulusy poczęły się do siebie zbliżać, aż zakryły słońce oraz cały nieboskłon.
To, co wcześniej miało nie stanowić żadnego problemu, teraz takowym się stało. Możliwość rozbudowy w stronę tarasu- nie, to się jednak nie da. Za blisko granicy działki. Ale co tam, można budować z drugiej strony. Od tyłu. Jedyna, drobna niedogodność jest taka, że dom leży na zboczu, czyli musimy rozdupcyć mega skałę :)
A, czy aby na pewno mamy wodę miejską?- No, jak tak wczytałam się w papiery- rzecze beztrosko włoska agentka- to nie ma. W październiku zakręcają zaworek, by odkręcić go ponownie w marcu. Ale to nie problem, wystarczy zgłosić do gminy wniosek o podłączenie do sieci. I już. Voila! Ale, ale, czekaj. Wtedy trzeba zrobić nowe szambo, bo bez niego niet. Bez stresu, w dyszce się zamkniecie.
Znaczy się tysięcy, znaczy się euro.
Sami więc widzicie, że nie było innej opcji, niż zrezygnować z całej tej ziemiańskiej zabawy. Czarę goryczy przepełniły dodatkowo wygłodniałe robaczki konsumujące wesoło daszek nad łazienką. Do tego wielki zbiornik wodny sąsiada stojący na naszym gruncie oraz, o zgrozo, sam sąsiad, który okazał się być Polakiem.
To my po to uciekamy od rodaków do Italii, niemal na koniec świata, żeby mieć jednego z naszych za płotem?
Cała sprawa zakupu nieruchomości została więc unieruchomiona i przeniesiona na bardziej nieokreśloną przyszłość.
Nic straconego jednak, wzbogaciliśmy się przecież o cenne doświadczenie oraz wiedzę. Sukcesu zaś dopełnia kilkanaście nowych siwych włosów, których pojawianie się świętowaliśmy w towarzystwie rozstroju żołądka oraz paru źle przespanych nocy.
Na koniec jeszcze zasadnicza kwestia. Czy my musimy w ogóle gdzieś osiadać i zapuszczać korzenie? Czy konieczne jest zakładanie sobie na szyję tej materialistycznej pętli i tym samym oddanie się w niewolę posiadaniu? Czy poszukiwanie wolności pod postacią własnej ziemi nie okaże się dobrowolnym wtrąceniem się do okolonej równie własnym płotem więziennej celi?
W końcu od ponad dziesięciu lat żyjemy sobie w miarę beztrosko, podróżując i nie martwiąc się o cieknący dach, czy też podstępne szkodniki, które postanowiły zeżreć nam rzodkiewkę, czy inną sałatę. W końcu motto tego bloga, to życiowy/kamperowy nomadyzm, czyli wolność! Poza tym, stojąca woda po jakimś czasie zaczyna się zamulać i śmierdzieć, a rwący górski strumyczek pozostaje zawsze świeży.
Bądźmy więc nadal tym strumyczkiem :) W tak zwanym międzyczasie poznaliśmy też świetnych ludzi, którzy byli dla nas odskocznią od związanego z całą tą sprawą stresu. Jak stwierdziliśmy po ciągnącej się przez kilka godzin rozmowie, są jeszcze na świecie ludzie żyjący i myślący tak samo jak my. Jeśli was zainteresowaliśmy, to zajrzyjcie na bloga Martyny.
Tak to właśnie skończyła się nasza włoska przygoda. Kilka dni temu wróciliśmy do domu.
Nim ponura mgła pokryje na kilka zimowych miesięcy gęstym kożuchem wody Jeziora Bodeńskiego, postanowiliśmy nie szukać dziury w całym i po prostu cieszyć się tym co mamy. A co będzie, to już czas pokażę.
Teraz jednak pora na ukoronowanie naszej wiosenno- letniej pracy, czyli winobranie. O nim też będzie kolejny wpis, więc... stay tuned!