Ci, którzy w miarę regularnie czytają naszego bloga oraz śledzą tą marną pisaninę pewnie pamiętają, że już od kilku miesięcy serca nasze wypełniało flamenco, zaś umysły Katalonia. Było tak dlatego, iż właśnie tam mieliśmy się udać na dłuższy wiosenny wypad. Przewodniki zostały wypożyczone, trasa wstępnie zaplanowana, kamper spakowany. W drogę więc...
Jako, że jesteśmy odrobinę zależni od pewniej niemieckiej instytucji musieliśmy się postarać o urlop. Z tego też powodu uprzednio postanowiliśmy ją zawiadomić, a że przez kilka dni nie było żadnej odpowiedzi odmownej, to uznaliśmy to za ciche przyzwolenie. Nie zwlekając więc dłużej w piątkowy poranek wsiedliśmy do kampera, załadowaliśmy mopsa na kolana i z radosnymi wyrazami twarzy ruszyliśmy ku przygodzie :).
Jednak gdzieś tam w odmętach naszych umysłów wciąż czaiły się wątpliwości...
... które zostały w prosty sposób rozwiane dzięki nowoczesnej technologi komórkowej. Kilkanaście kilometrów przed Zurychem zadzwonił telefon, gdzieś tam po drugiej stronie siedział sobie Herr Hemme, który to postanowił się w końcu odezwać i pytając oczywiście, czy to nie problem, zaprosił nas na godzinę 11 tego samego dnia na spotkanie. Przeklinając pod nosem odpowiedzieliśmy uprzejmie, że oczywiście to żaden problem i bardzo chętnie przybędziemy na miłą pogawędkę.
Jakimś cudem udało nam się zdążyć i po oficjalnym wypisaniu, niestety odrobinę krótszego niż planowaliśmy urlopu, ruszyliśmy znów w drogę. Po drodze wpadliśmy jeszcze tylko na chwilę do domu, by wymienić hiszpańskie przewodniki oraz mapy na włoskie...
... bo w międzyczasie doszliśmy do wniosku, że dwa tygodnie to odrobinę za mało na ten iberyjski kraj. Dodatkowo postanowiliśmy zaufać intuicji, która z jakichś dziwnych przyczyn już od rana wzbraniała się przed Hiszpanią :).
W ten właśnie sposób trafiliśmy do włoskiej Ligurii...
... a konkretnie do Celle Ligure, które ugościło nas darmowym parkingiem z serwisem.
Ligurię odwiedziliśmy już kilka razy, ale kierując się zasadą, że nie warto zawsze od razu wszystkiego zwiedzać i tym razem mieliśmy przed sobą jeszcze kilka ciekawych miejsc. Cały czas przed nami była jeszcze Genua, Savona, San Remo, no i oczywiście słońce oraz plaże. Pierwsze dni nie były jeszcze upalne, ale potem to już tylko ciepły piasek oraz zimna woda, która mimo wszystko nie zniechęciła nas do kąpieli :).
Tak zaś kończy się nieuważne, nocne schodzenie z kamperowej alkowy. Całe szczęście upadek wyglądał groźniej niż się skończył. Parafrazując starą mądrość ludową: licho nie śpi, kiedy człowiek jeszcze śpi schodząc w nocy do kibelka :).
Kamperowa proza życia.
Z Celle można przejść się piękną nadmorską drogą do odrobinę większego i bardziej znanego Varazze.
Po drodze warto zrobić sobie przerwę i wzmocnić się oraz uzupełnić płyny jakimś napojem.
Od razu widać, że wegany idą :).
Po spacerze można oddać się plażowaniu i zebrać siły na następne wypady. W kolejnych dniach czeka nas wycieczka do Genui. O czym już niebawem :).