Bezustanne kilofowanie zwróciło nasze
skromne duszyczki w stronę sił nadprzyrodzonych (jak trwoga to do
Boga. A co!). Myślimy sobie, może one pomogą? Jako ludzie
przebiegli, których umysły skrzą się inteligencją postanowiliśmy
nie poprzestawać tylko na naszych lokalnych, europejskich bóstwach.
Jak już działać to z rozmachem! Po ustaleniu grafiku i
odpowiedniego porządku zaczęliśmy wcielać nasz plan w życie.
Czyli, poniedziałek: Jezus i wszyscy
święci, wtorek: Allach, środa: Kriszna itd. No i stało się.
Nasze modlitwy zostały wysłuchane. Gdzieś tak przy Buddzie, czy
może Sziwie męki, których doświadczaliśmy zostały łaskawie
zatrzymane. Od poniedziałku otrzymaliśmy inne zajęcia polowe.
Teraz podnosimy wyżej druty, aby rosnące ostatnio jak szalone
roślinki miały się na czym wesprzeć. Praca to miła i przyjemna.
Wcale niemęcząca, no może odrobinę nudna. Ale nie narzekamy. Cały
dzień na świeżym wiejskim powietrzu można potraktować co
najmniej jak pobyt w Ciechocinku. I na dodatek za to płacą.
Poza tym nasz obóz odrobinę się
uszczuplił. Opisywana w poprzednim poście ekipa zmieniła swe
oblicze. Nie ma już Lea, który wyjechał w tajemniczych
okolicznościach (ach to kilofowanie :)), Czech też się zwinął
(spełniając daną obietnicę i dostarczając na swoje miejsce
rodaka). Zaś Walerie i Angela czmychnęły do Paryża. Ale nic to.
Wreszcie dojrzały czereśnie, których mamy w okolicy bez liku, więc
nie żałujemy sobie witaminek. Ahoj!
Proza kamperowego życia :)
Na naszych włościach.
Wreszcie pada. Tydzień słońca to stanowczo za długo :)