Jednak nim to wszystko nastąpiło, trzeba było przekroczyć jak zawsze majestatyczne Alpy.
Kilkaset kilometrów autostrady, kilkanaście tuneli oraz mostów później i oto jesteśmy w Italii. Pierwsza noc w nowym namiotowym nabytku przed nami. Hulająca przez całą trasę lodówka dała radę utrzymać odpowiednią temperaturę, dzięki czemu wsparła zimnym Pilsnerkiem nasze niemalże odwodnione sierpowym upałem organizmy.
Wszakże nie delektowaliśmy się nimi nazbyt intensywnie, gdyż natarczywe dźwięki bijącego nieopodal dzwonu wiejskiego kościoła, wyrwały nas z przyjemnego piwnego letargu, niejako wzywając do zwiedzania okolicy.
Powłóczyliśmy się więc leniwie po tutejszych bezdrożach oraz jakże licznych, spieczonych żarem winnicach.
Spacer nie należał do najdłuższych, lecz nasyciliśmy się wystarczająco. Nie tylko ruchowo- widokowo, ale również owocowo. Dzikie figowce oraz porzucone drzewa brzoskwiniowe obdarzyły nas obficie owocami. Zaś nawołujące uprzednio do odbycia przechadzki bicie dzwonu, towarzyszyło nam wiernie przez całą noc. Co zrozumiałe- nie sprzyjając odpoczynkowi :)
Pomimo wzucia nowej, szykownej piżamki, także Komo nie może zaliczyć tej premierowej nocy do super udanych.
Następnego dnia udaliśmy się w liguryjskie góry, by oddawać się beztroskiemu golasowaniu (o czym było w poprzednim poście). Minęło kilka błogich dni, a my postanowiliśmy wybrać się jeszcze nad morze, by tą ukoronować włoski wyjazd kąpielą oraz polegiwaniem pod palmą.
Imperia przywitała nas tłumami turystów, tropikalną duchotą...
...doskonale znaną, niezmienną w swej urodzie starówką...
...schodzonym przez nas już wielokrotnie i pomimo tego nie tracącym niczego ze swego uroku nadbrzeżnym deptakiem...
...oraz wspaniałą, piaszczystą plażą z tAAkim widokiem.
Pokąpaliśmy się, połaziliśmy, uzupełniliśmy płyny z widokiem na zachód słońca... i sprawdziliśmy prognozę pogody. Z przykrością skonstatowaliśmy, że nic się w tej kwestii nie zmieniło. Zapowiadane od kilku dni załamanie aury zbliżało się nieubłaganie. Porywiste wichry, sztormy oraz lejący bez przerwy przez kilka dni deszcz (a nawet grad), fruwające gałęzie, łamiące się drzewa, przemówiły do naszego rozsądku. Po długich dyskusjach postanowiliśmy ulec. Z jednej strony siłom natury, z drugiej natomiast rozsądkowi (oraz obawie o nowiutki namiot).
Ujmując rzecz dosadniej: podkuliliśmy ogony i ewakuowaliśmy się z powrotem na drugą stronę Alp. Ku solidnym murom mieszkania. Ciao!
Czy była to słuszna decyzja? Zapewne tak. Czy było nam przykro, że skróciliśmy wyjazd i niejako "wzięliśmy nogi za pas". Pewnie że tak. Tak, czy siak, w przyszłym tygodniu zaczynamy zbiory winogron, które potrwają jakiś miesiąc. A co potem? Potem już tylko nieskrępowana budzikiem wolność :)