Pracujemy w szwajcarskim Freienbach już od kilku ładnych lat, a do tej pory nie przedstawiliśmy Wam jeszcze naszych współpracowników oraz, w niektórych z przypadków- towarzyszy winniczej niedoli. Zaczniemy może od samego szczytu łańcucha pokarmowego, czyli szefa. Od
naszego pierwszego zarobkowego eksodusu na zachód, który miał miejsce
jakieś dwanaście lat temu, na wszystkich pracodawców mówimy: Parówka.
Parówka powiedział to, Parówka zadowolony, Parówka nie w sosie... Skąd
się wzięło to, mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać, pejoratywne
określenie? Powstało prawdopodobnie podczas ( jednego z pierwszych) zarobkowania na niemieckich winnicach w towarzystwie
Estończyków, z którymi to porozumiewaliśmy się po angielsku. A wiadomo, nie ma to jak German Sausage :)
I tak już zostało. Od tego czasu zawsze wymyślamy jakieś ksywki dla pracujących z nami ludzi. Po pierwsze: do siebie także nie zwracamy się po imieniu, a jedynie za pomocą pseudonimów. Nie, nie przesadzajmy jednak, nie chodzi tu o Misia, czy Żabkę :) Jakoś tak mamy, że nie do końca akceptujemy to, że ktoś kiedyś nas nazwał tak, a nie inaczej i teraz mamy się z tym słowem identyfikować. Co, jeśli się nam nie do końca podoba, albo mamy lepszy pomysł? Toż my nie psy, czy inne koty Mruczusie :) Po drugie: kiedy posługujesz się w rozmowie toczącej się po polsku stworzonym przez siebie określeniem danej osoby, to ona cię najprościej na świecie nie rozumie. To znaczy, nie wie, że właśnie jej dotyczy dysputa. Co, zważywszy na to, iż w obcym kraju można swobodnie rozmawiać, ma wiele plusów.
Lećmy jednak dalej. Po Stefanie- Parówce czas na jego żonę. Na papierze wiceprezeskę, w praktyce zaś zaglądającą czasem do firmy gospodynię domową. Astrid vel Świrnięta, to taki control freak, który wszystko musi ustalić, spisać oraz sprawdzić. Odbywa się to wszystko zaś z niemałą emfazą. Musimy jednak szczerze przyznać, że od pierwszej "fali" covida odrobinę się uspokoiła i zdystansowała do formalności oraz obowiązków. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, iż przeszła na ciemną, płaskoziemską stronę. Czyli w sumie ksywka pasuje nawet bardziej ;)
Dalej mamy trzeciego z szefów. Stefan Senior (obecny to, przypominamy, też Stefan, tylko że Junior). W jego przypadku nie było większych problemów, ponieważ z racji wieku, otrzymał ksywkę "Dziadek". W sumie osobnik nieszkodliwy, na początku bardziej wylewny oraz serdeczny z narastającym wiekiem jednak (85 lat) coraz bardziej upierdliwy. Skutecznie jednak ignorowany zarówno przez Parówkę Juniora, jak i pozostałą część ekipy.
Od jakiegoś czasu towarzyszą nam również sporadycznie synowie prezesa. Pierwszy- Manuel alias Makak albo Małpa, prawdopodobny spadkobierca firmy, ma jakieś 25 lat, zajmuje się winifikacją, w czym prawdopodobnie jest w sumie całkiem dobry. Na nasze nieszczęście czasami oddelegowany zostaje na winnicę i wtedy zaczyna się dramat. Nie ma pojęcia o pracy z winoroślami, dodatkowo leci przez rządki jak szalony, słowem: niemal wszystko robi źle. Nikt nie zwraca mu uwagi (wiadomo, przyszły szef), więc jak tylko wróci do swego królestwa, czyli winnej piwnicy, zaczyna się poprawianie jego pracy oraz powszechne kręcenie nosem. Ale, ale, nie czepiamy się, w sumie to fajny, sympatyczny chłopak i na dodatek nasz sąsiad z góry. Łubu dubu, łubu dubu, niech nam żyje (przyszły) prezes naszego klubu...
Drugi z braci to Pascal. On także nie ma pojęcia o tym, o co chodzi w tej branży, nadrabia jednak zapałem. Czasami zwracamy mu uwagę, jeśli pracuje nieprawidłowo, za co nawet dziękuje. Zuch chłopak! Jego równoległe imię to Supełek lub Pętelka. A to dlatego, że my nigdy nie zawiązujemy na żadnych sznurkach, linkach etc supłów, tylko takie pół-pętelki, które w razie potrzeby da się jednym ruchem łatwo rozwiązać. On jednak, prawdopodobnie z racji niewiedzy, tworzy liczne, utrudniające życie supełki.
Czas na pozostałą, niespokrewnioną już z szefostwem część ekipy. Kolejność przypadkowa. Pierwszy niech będzie Pirmin pseudonim Łopata. Pochodzenie tego określenia jest bardzo proste. Gość jest wielki jak dąb, a dłonie ma ogromne jak dwa szpadle. Tak naprawdę, to prawdziwy szwajcarski bauer z dziada pradziada, który oprócz pracy z nami ma jeszcze gospodarstwo. Idźmy dalej. Któż to pojawia się w skąpanej w mózgowych oparach jaźni? Jest. Konieczko. Prawdziwe imię Philip/ Filip. Ksywka wzięła się stąd, że wygląda naprawdę jak wykapany Konieczko z Władców Much. A jego kilkuletni synek Roman jeszcze bardziej. Tylko brać do filmowej wersji tej jakże popularnej przed kilku laty kreskówki.
Dalej mamy Marudę. To pochodzący z Kosowa, lecz żyjący w krainie Helwetów już od ponad trzydziestu lat sympatyczny gość imieniem Zef. Skąd więc to określenie: Maruda? Tu chyba nie trzeba się wiele domyślać. Po prostu od ciągłego narzekania. Że zimno, że gorąco, że jak nie plecy, to boli bark, że źle spał... ogólnie lipa. Kiedy zaś nadchodzi upragniony przez wszystkich piątek, on równa nas na odchodne do poziomu, bo... przecież za kilka dni znowu poniedziałek :)
Kto jeszcze? Może Piguła. André, kiedy był zatrudniany, miał zostać szefem ekipy. Jednak z planów szefa nic nie wyszło (no chyba że na papierze) i po napotkaniu sprzeciwu reszty zespołu, został po prostu jednym z nas. Co prawda czasami próbuje wywierać jakiś wpływ, lecz jest skutecznie ignorowany. W jego przypadku musimy oddać autorstwo pseudonimu innym. Rosi (Róża) z Quinten nazywała go zawsze Schlaftablette (tabletka nasenna) i zaszczepiła tym samym także w nas to określenie.
W drużynie mamy jeszcze Antoniego pseudonim Nosacz lub Szklana. Pierwsze określenie wywodzi się po prostu z anatomii (domyślacie się zapewne co ma dużego), drugie zaś z umiłowania do alkoholu. Gdzie tylko syknie piwny kapsel lub strzeli korek, tam pojawią się niechybnie wyciągnięte łapki Nosacza.
Tego barwnego kalejdoskopu dopełniają jeszcze: Róża (Rosemarie) oraz Ciszek (Franz) z Quinten. Jest także Peter alias Księżniczka z Buchberg. Nie pracujemy jednak ze sobą na co dzień, gdyż posiadają oni w swej pieczy odleglejsze od centrali firmy parcele. I to byłoby chyba na tyle. Też tak macie, także nadajecie ludziom własne, zastępujące imiona określenia?
P.S. Dla zainteresowanych krajoznawstwem. Towarzyszące powyższym słowom zdjęcia zostały zrobione podczas minionego weekendu, który to obfitował w liczne wycieczki. Kilka pierwszych to migawki z Sihlsee, następnie pnąca się na niemal 1200 metrów przełęcz Sattelegg, by po licznych ostrych, stromych zakrętach opaść z powrotem, odrobinę niżej ku kolejnemu jezioru- Wägitalersee. Wszystko zaś zwieńczone niedzielną wyprawą do Zurychu, której towarzyszyło zresztą przemiłe spotkanie ze znajomymi Polakami, którzy tak jak i my od wielu lat pracują w branży winiarskiej i również są na bakier z systemem emerytalnym.
FIN