Po dwóch dniach przedzierania się
przez splątaną, niczym zarastające amazońską dżunglę liany,
francuską sieć dróg krajowych oraz lokalnych, dojechaliśmy w
końcu szczęśliwie nad Atlantyk. Musimy przyznać, że perspektywa
pierwszego kontaktu z oceanem wzbudzała w nas pewną (a nawet
znaczną) ekscytację. Morza odległe i jeziora głębokie to już
nic szczególnego, ale Atlantyk? Toż, po drugiej stronie ogromu wody
jest Ameryka!
Zakotwiczyliśmy więc tuż przy
wydmach, na przyjaznym kamperom parkingu i ruszyliśmy na spotkanie z
Wielką Wodą. Trzeba przyznać, że się nie zawiedliśmy. Rosłe góry piachu, szerokie puste plaże, do tego wielkie fale i bezmiar wody aż
po horyzont. Ocean po prostu nas oczarował :)
Dlatego też, od dwóch dni łazimy
gównie po plażach, a w przerwach między spacerami przesiadujemy na
piasku i gapimy się w dal …
Atlantyk przywitaliśmy w
Cap Ferret. Oprócz piękna przyrody wielu innych atrakcji się tutaj
nie spodziewajcie. Ale tak naprawdę, czego chcieć więcej?
Nim jednak tu dotarliśmy, to mieliśmy
przyjemność odwiedzić kilka równie ciekawych miejsc w głębi
lądu.
Miasteczko
Nersac. Cóż o nim można napisać? Turystycznie i przewodnikowo -
niewiele. Na pewno jest to spokojne miejsce. A to, stanowi już dla
nas spory plus :)
Paray-le-Monial. Znajdujący się tu
kościół wraz z klasztorem, są celem licznych pielgrzymek. Ponoć
wydarzył się tu jakiś cud. Więc i my zapobiegliwie wybraliśmy to
miejsce na nocleg :)