Kwaśne oddechy oraz pobolewające głowy- tym przeważnie kończy się nadmierna konsumpcja procentowych trunków. Mimo niewątpliwej renomy lokalnych win i w ich przypadku nie jest niestety inaczej :). W takie poranki człowiek ostatecznie przytomnieje po tym jak trzepnie głową w znajdujący się kilkadziesiąt centymetrów nad posłaniem sufit alkowy. Po rozmasowaniu guzów, uzupełnieniu bananami utraconego potasu oraz wyrównaniu poziomu płynów sokiem pomarańczowym poczuliśmy się niemal jak abstynenci i nieśpiesznie ruszyliśmy w drogę do Strasburga.
Po przybyciu na miejsce oczom naszym ukazały się takie oto okoliczności około-parkingowe. Postój dla mobilnych domków ulokowany jest nieopodal Renu, a co za tym idzie także granicy. Powyższym mostkiem możemy przejść się do niemieckiego Kehl, pozwiedzać odrobinę i oczywiście zaopatrzyć się w przyzwoite piwo, co też z radością uczyniliśmy :).
Następnie uprowadziliśmy z parkowego ogródka cukinię, która niestety okazała się niejadalna, wróciliśmy na chwilę do kamperka, by zregenerować się odrobinę strawą i zaplanować trasę do miasta.
A jest co planować, bo do starówki jest ponad pięć kilometrów i po drodze można się pogubić. Po życzliwej sugestii parkującego obok Francuza, postanowiliśmy wybrać biegnącą nieopodal ścieżkę rowerową...
...której udało się nas szczęśliwie doprowadzić do centrum.
O mieście oraz jego zabytkach nie będziemy się zbytnio rozpisywać, bo już wielu przed nami zrobiło to dużo lepiej. Od siebie możemy dodać jedynie, że jest tam całkiem ładnie :).
Co prawda nie jest to nasze piękne Eigeltingen, otoczone przez niewielkie wzgórza na których leniwie pasą się krowy, popatrując między kęsami trawy na Jezioro Bodeńskie, ale taki to już los małego podróżnika, że musi porzucić swoje wygodne pielesze, by zobaczyć coś nowego.
Nasze wiejskie dusze poczuły się odrobinę przytłoczone ogromem katedry, tłum turystów tylko potęgował ten efekt.
Maszerując kilkanaście minut na wschód, południe? Trafiamy do bardziej sielskich okoliczności miejskich. Dzielnica zwie się Petite France i wcale nie chodzi o to, iż jest to ślimacza kraina w miniaturze. Za Wikipedią: nazwa pochodzi od szpitala, umieszczonego tam dla cierpiących na "chorobę francuską" czyli kiłę przyniesioną przez żołnierzy Franciszka I. W związku z tym polska nazwa nie powinna brzmieć "Mała Francja" ale "Mała Franca" :).
Poprzecinana kanałami, zabudowana starymi szachulcowymi budynkami dzielnica stanowi doskonałe miejsce, by napić się winka i podreperować puste brzuchy bagietką. Na mniej skąpych turystów czekają zaś liczne knajpki.
Fakt, pięknie tu, ale po kilku godzinach maszerowania nadszedł czas, by wracać do kamperka.
Daleko jeszcze?
Wreszcie z powrotem w domu. Okruch bagietki to nie to samo, co solidna porcja ulubionej karmy :).