Obóz rozbity. Trzeba przyznać, że trafiła się nam bardzo fajna, dosyć intymna parcela. Niewielu sąsiadów to zawsze plus- nie tylko na kempingu.
Drugiego i trzeciego dnia złośliwa pogoda postanowiła poskąpić nagiej skórze słońca. Całe szczęście okolica obfituje w wyrastające z morza górzyska i tym samym przecinające je piesze szklaki.
Oto i król El Portus w niemal całej okazałości. Rozsiadł się na stromym zboczu niczym na tronie.
Zaś w ostatniej z widocznych zatok umościł się kartageński port. Ponoć sama Kartagena to bardzo urokliwe miasto. Może kiedyś to sprawdzimy. Póki co wybieramy dzicz.
Te oczekujące na wejście do portu, tak maleńkie, gdy spogląda się na nie z góry, statki, to w rzeczywistości prawdziwe stalowe olbrzymy.
Bujają się leniwie na falach, niczym zabawki w wypełnionej wodą wannie.
Puste ścieżki niezmiennie wywołują na naszych twarzach uśmieszki :)
Cała Murcja to tak naprawdę taka półpustynia. Kiedy podróżujemy przez tę prowincję, rzadko możemy dostrzec prawdziwe zielone oazy. Jedyne wyjątki, to sztucznie podlewane warzywne uprawy (rolnicy pozyskują wodę ze ścieków. Go eko!... i smacznego).
Kolejne dni coraz intensywnie wypełnione były słonecznymi promieniami, oddawaliśmy się więc solarnym kąpielom. A że nie preferujemy nierównej opalenizny, to i nie dodamy żadnych fotek. Jeszcze ktoś powodowany szczerym oburzeniem byłby całą rzecz zgłosił i w następstwie usunęliby nam bloga :)
Niemalże raj. Szkoda tylko, że wieczory i noce jeszcze orzeźwiająco chłodne.