Ręce spracowane, a skarpety tak wypchane kasą, że aż wyłazi przez słabo zacerowane dziury, czas wybrać się więc, w tradycyjne już, odwiedziny do Polski. Jeszcze tylko obowiązkowe pożegnanie z gumowymi sarenkami, naszą zagubioną pośród lasów wioską...
...oraz szmaragdowym w swej barwie jeziorem (wiecie, że lubimy przesadzać ;)...
...i możemy ruszać. Pierwszy nocleg wypadł nam w małej miejscowości Vellberg, Tak naprawdę, to chcieliśmy zwiedzić Schwäbisch Hall, ale widocznie ono nie chciało zostać przez nas odkryte i przez prozaiczny powód, jakim był brak miejsc parkingowych, musieliśmy pojechać dalej.
Tak trafiliśmy do tej dziury :) Zresztą bardzo urokliwej. Szachulcowe domki, kilka wąskich uliczek, a wszystko otoczone przez średniowieczne mury miejskie upstrzone tu i ówdzie bramami, które z kolei obrosły w wieże. Zaś ta biała plamka na zdjęciu powyżej, to nasz kamperek.
Kolejne miasto, to już sporo większe bawarskie Amberg. Zresztą przepiękne. Ogólnie Niemcy, a szczególnie ich południowa część, to bogaty w zabytki oraz klimatyczne miejsca kraj. Może napiszemy odrobinę na wyrost, ale według nas, nie ustępują wcale urodą (tak ukochanym przez nas) Włochom.
Czas na Vohentrauß. Tu uskutecznialiśmy głównie klasyczny, emerycki, przedkamperowy chill...
...co wspierały unoszące się z sąsiednich pól aromaty. W poszukiwaniu ich źródła ruszyliśmy niezwłocznie na spacer i znaleźliśmy taki buchający zielenią krajobraz. Niniejszym wszystko się wyjaśniło, a my poczuliśmy się niczym na garden party u Snoop Doga :)
Kolejny żabi skok i już jesteśmy przy czeskiej granicy, w miasteczku zwanym Hohenberg an der Eger, gdzie zostaliśmy całe dwa dni. Pomimo, że nie obfituje ono w wiele spektakularnych atrakcji, to czuliśmy się tam chyba najlepiej podczas całej wycieczki. Była rzeczka, pola, lasy- czyli wszystko to, co bliskie naszym wioskowym sercom. Oraz, oczywiście, dużo łażenia.
Przeszliśmy się nawet zieloną granicą na piwko do pobliskiej, czeskiej Liby. Jeżeli wcześniej myśleliśmy, że nocujemy w zabitej dechami dziurze, to po wizycie z rzeczonej Libie, zmieniliśmy zdanie ;)
Wyjeżdżając zahaczyliśmy jeszcze o położony również u Hawranków Cheb. Jak widać rynek jest, uliczki są, a zabytków bez liku. Tylko oddalając się od centrum robi się coraz odludniej, a zaniedbane kamienice straszą pustymi, sklepowymi witrynami.
Z kolei Thierstein to totalne zadupie, gdzie zalegaliśmy przed kamperem pośród sporej ilości kamperowych dziadków, którzy to zaprosili nas wieczorem na bawarskie piwo, a cała impreza przeciągnęła się w może nie taką późną, ale mimo wszystko- noc.
Jeszcze tylko coś, czego podczas podróży do Ojczyzny zabraknąć nie może, a mianowicie wizyta w niezawodnym Bautzen (po naszemu zwanym też Budziszynem)...
...i po niecałym tygodniu jazdy zakotwiczyliśmy w ogródku rodziców. Salut!