wtorek, 8 maja 2012
Gdzie ta keja...cz.1
Nasza morska przygoda była dosyć intensywnym przeżyciem. Zmienna pogoda, od zupełnego braku wiatru, aż po dosyć mocne bujanie, od pływania na silniku, do prucia fal po ciemku na żaglach. Do tego sześć osób zamkniętych na kilku metrach kwadratowych, morze pod kadłubem, a na pokładzie morze alkoholu. To nie mogło się dobrze skończyć- ale całe szczęście od każdej reguły zdarzają się wyjątki i żyjemy :).
Większość noclegów spędzaliśmy na kotwicy, nie przybijając do nabrzeża. Hyc, ponton do wody i już można płynąć na brzeg rozpalić grilla (no może bardziej ognisko) pośród skał.
Nasz kapitan- zwany Szkatułą, okazał się wytrawnym żeglarzem, któremu żadne fale nie są straszne. Dlatego też ich brak wywoływał jego niezadowolenie. Powszechnie zaś wiadomo, że niezadowolenie najlepiej posłać na dno niczym Titanica. Kapitan nasz jednak od słonej morskiej cieczy wolał whiskey, ewentualnie klasyczną polską wódkę. Podpatrując jego zachowanie postanowiliśmy się nie opierać i zastosować tą, jakże oryginalną metodę do walki z chorobą morską ku wątpliwej uciesze naszych biednych zmęczonych organizmów. Możemy potwierdzić- działa lepiej od cebuli zagryzanej czosnkiem :)
Najfajniejsze miejsca to takie właśnie spokojne wioseczki, z małą zatoczką, jednym sklepem otwartym tylko kilka godzin w ciągu dnia i sennym klimatem.
Jak widać udało nam się nawet coś zwiedzić. Opłynęliśmy wyspy Hvar, Vis i Korczula. Tu miasto Hvar ze swoją urokliwą zabudową.