Montreux, Montreux, czy kojarzycie tę
nazwę? Nie? My także nie mieliśmy o nim pojęcia dopóki nie zaczęliśmy planować wyjazdu do pracy. Jakiej pracy?- zapytacie
pewnie zaciekawieni. Czy tacy bumelanci, zawodowi bezrobotni,
aspirujący do wstąpienia w szeregi cygańskiego taboru ludzie jak
my wreszcie dali się pokonać rzeczywistości i postanowili podjąć
pracę? No tak, niestety. Wszystko się kiedyś kończy, a
oszczędności w szczególności :). Dlatego też, po ponad roku od
ostatniego zarobkowania znowu wzuwamy gumowce i ruszamy na pole, ku
szumiącym winoroślą. Ale, ale, przecież miało być o Montreux!
No tak, nie ponaglajcie jednak, zaraz wszystko się wyjaśni.
Otóż nie zamierzamy tanio sprzedawać
duszy (choć bardziej to ciała :)). Jak już się pocić, to za
godziwe wynagrodzenie. A takowe można otrzymać np. w Szwajcarii, i
tam to właśnie za kilka dni zaczynamy pracę. Więc skoro już
jedziemy taki kawał, to warto byłoby coś wcześniej zwiedzić.
Czyż nie? W tym momencie po raz kolejny na scenę wchodzi rzeczone
Montreux i jeziorko nad którym jest położone, czyli Jezioro
Genewskie.
Tam to właśnie postanowiliśmy
spędzić kilka najbliższych dni zażywając wodnych i słonecznych
kąpieli oraz przygotowując się, niczym wytrawni sportowcy, do
czekającego nas wysiłku. Internet zaś mocno rozbudził nasze
oczekiwania. No bo, jakie miejsce na Szwajcarskiej Riwierze upodobały
sobie europejskie elity, gdzie ducha oddał Freddie Mercury, gdzie
bywał Tołstoj, Rousseau, Nabokov, Hemingway i wiele innych
znakomitości? W Montreux. Gdzie płyty nagrywali Stonesi, Bowie, Queen i Deep Purple? W Montreux. Tam właśnie! Nawet tytuł
wiekopomnego utworu Deep Purple ma swą genezę właśnie tutaj. Otóż
podczas koncertu Franka Zappy wystrzeliwszy racę jeden z fanów
podpalił mieszczące się na nabrzeżu kasyno. Było dużo dymu i
ogień oczywiście. Do tego dodajmy jeszcze jezioro i mamy chwytliwy
tytuł gotowy. Smoke on the Water...
Wszystkie te informacje buzowały w
naszych głowach, gdy pakowaliśmy kampera i ruszaliśmy w drogę. Do
tego niemal śródziemnomorski klimat, palmy, pinie i otaczające
całość winnice. Torcik wyborny po prostu. Wisienką na jego
szczycie miał być darmowy parking dla kamperów w samym centrum,
tuż przy jeziorze. Tak nakręceni, pokonywaliśmy kolejne kilometry,
aż nie dotarliśmy na miejsce. I co? Ano to, że dostaliśmy tym
wybornym, wielowarstwowym ciastem prosto w twarz. Parking okazał się
być limitowany czasowo, bez możliwości noclegu, do tego drogi w
cholerę. Wszędzie indziej zaś zakazy. Stanęliśmy więc jedynie
na chwilę, przeszliśmy się nabrzeżem i tyle. Liznęliśmy tylko
odrobinę tego tortu, którym to bez ograniczeń zajadają się możni
tego świata. Ale nic to! Za kilka też będziemy napychać kieszenie
frankami, a jak już będą wystarczająco pękate, to tu wrócimy
:).
Lecz, póki co, to ruszamy dalej,
najlepiej tam, gdzie jest odrobinę taniej. A, że Jezioro Genewskie
dzielą między siebie Szwajcaria oraz Francja, toteż nie mamy
innego wyboru i udajemy się do tej drugiej. Po sprawdzeniu kilku
kolejnych lokalizacji, które, bądź to okazywały się fałszywe,
bądź też mocno odpychające, w końcu rozbiliśmy obóz w
Thonon-les-Bains. Co prawda parking nie kamperowy, bez serwisu i
udogodnień, ale za to cichy i spokojny.
Pojazd zaparkowany, obiad skonsumowany,
można ruszać na rekonesans. W którą stronę jednak? Mapy brak,
innych sensownych informacji także. Decydujemy się ruszyć w
kierunku, który to może finalnie okazał się ciekawszy, ale nie
prowadził jednak wprost do miasta. Dzięki temu jednak odkryliśmy
kilka pięknych, dzikich plaż, a Komo wybiegał się porządnie :).
W końcu, po półtorej godziny dotarliśmy jakoś do miasteczka.
Thonon-les-Bains okazało się być dosyć spore i całkiem
sympatyczne. Połaziliśmy odrobinę po uliczkach oraz porcie,
wypiliśmy zasłużone piwko i ruszyliśmy w drogę powrotną do
kamperka, co zajęło nam jakieś pół godziny :). Dzień pierwszy
za nami.
Drugi minął nam na plażowaniu,
spacerach i ogólnym relaksowaniu się. Dlatego też, tyle o nim.
Nadchodzi dzień trzeci. Postanowiliśmy
zebrać się rano i ruszyć do Annecy, które to ulokowany jest nad
jeziorem o tej samej nazwie. Wszystko fajnie, ale mamy przecież
weekend, do tego doskonała pogoda. Nie tylko my wpadliśmy na
pomysł, by właśnie tam spędzić sobotę. Na parkingu nie
wciśniesz przysłowiowej szpilki. Cóż, nic to, ruszamy dalej,
wrócimy tu w drodze powrotnej za kilka dni.
Tak to w końcu trafiamy w góry, do
Faverges. Trzeba przyznać, że po dojechaniu na miejsce byliśmy
odrobinę sceptyczni, ale postanowiliśmy dać miasteczku szansę :).
Obiad do brzuchów i możemy ruszać na rekonesans. Faverges nie
okazało się taką dziurą, jak myśleliśmy na początku. Kilka
starych, ładnych uliczek, górujący nad nimi zamek, a to wszystko
otoczone rosłymi szczytami. A góry to nie byle jakie. Ponad dwa
tysiące metrów, to nie mało, ale nie ma się co dziwić, do
najwyższej góry Europy już nie daleko, bo jakieś trzydzieści
kilometrów.
Puszczone niby żartem, i co może się
jeszcze tam wdrapiemy, okazało się prorocze i po obfitującej w pot
oraz donośne sapanie drodze, ryzykując zawał serca, wdrapaliśmy
się na górę. To też był kulminacyjny punkt dnia trzeciego,
którym to kończymy dzisiejszą relację. Wkrótce dzień czwarty...